Ostatnie wątpliwości rozwiały pogłoski o załamaniu nerwowym aktora, zapuszczeniu przez niego długiej brody, dokonywanych w pokojach hotelowych burdach, bójce z fanem na swoim „koncercie” w Las Vegas i upadku ze sceny. Gwoździem do trumny okazał się wreszcie szeroko komentowany wywiad u Davida Lettermana, w trakcie którego Phoenix, w swoich nieodłącznych ciemnych okularach, odpowiadał na pytania prowadzącego „tak” lub „nie”, a na odchodnym wyjął z ust gumę do żucia i przykleił ją na stole w studiu telewizyjnym. 


Mijały kolejne miesiące. Joaquin Phoenix faktycznie wycofał się z aktorskiego życia. Plotkarskie serwisy co jakiś czas informowały o jego kolejnych wyskokach i dziwactwach, przy okazji wyciągając fakty z przeszłości aktora, pasujące do tezy o jego domniemanym szaleństwie i utracie kontaktu ze światem. Tajemnicą poliszynela były problemy aktora z alkoholem, odwyk oraz tragiczna śmierć jego starszego brata, również aktora, Rivera Phoenixa, spowodowana przedawkowaniem środków odurzających w znanym hollywoodzkim klubie The Viper Room, którego współwłaścicielem był notabene w owym czasie Johnny Depp. Aktorska ścieżka wiodła Phoenixa przez role społecznych outsiderów (Za wszelka cenę), indywidualistów skłóconych z życiem (Spacer po linie) i okrutnych szaleńców (Gladiator).

Najdziwniejszy jednak przypadek w życiu naszego bohatera wydarzył się w 2006 roku na drodze Sunset Boulvard, kiedy to z wypadku samochodowego, w którym brał udział (zawiodły hamulce jego auta), odratował go nikt inny jak Werner Herzog, który przypadkowo się tamtędy przechadzał.



W świecie gwiazdorskich wzlotów i spektakularnych upadków (dla przypomnienia: Mel Gibson, Tom Cruise, Amy Winehouse czy Britney Spears) publiczność oraz dziennikarze uwierzyli w końcu w szaleństwo Phoenixa, zwłaszcza że w owym stanie aktor przeżył prawie dwa lata. Wszystko to trwało do czasu zapowiedzi reżyserskiego debiutu aktora Casey’ego Afflecka, szwagra Phoenixa – I’m Still Here (2010). We wrześniu tego roku bohater całej historii pojawił się po raz kolejny w „Wieczornym Show Davida Lettermana”, ogolony, zrelaksowany, z uśmiechem na twarzy, przepraszając dziennikarza za swoje zachowanie sprzed półtora roku. Wyjaśniał, że wszystko, co wydarzyło się podczas minionych dwóch lat, było niczym innym jak zakrojoną na ogromną skalę mistyfikacją na potrzeby mockumentary, który kpi sobie z celebrytów i showbiznesu. Affleck pytany przez Rogera Eberta o genezę pomysłu i efekt, jaki chciał osiągnąć, mówił, że pragnął opowiedzieć historię odnoszącego sukcesy aktora, który gubi się w pewnym momencie swojego życia i pogrąża w autodestrukcji. Celem było natomiast sprowokowanie mediów do reakcji.

Obraz Afflecka wymierzony jest także w nas – widzów, fanów, czytelników plotkarskich serwisów. Każe nam zawiesić nasze dotychczasowe wyobrażenia na temat życia gwiazd i zastanowić się, czy faktycznie wszystko to, co przedostaje się do mediów na temat ich życia, nie jest przypadkiem zgrabnie ukartowaną formą marketingu lub zasłoną dymną mającą chronić ich prywatność.

Podczas kręcenia „I’m Still Here” kamera towarzyszyła aktorowi przy wciąganiu kokainy (fałszywej), libacjach alkoholowych, zabawach fekaliami czy wymiotowaniu (sceny autentyczne). Rodzina oraz najbliżsi przyjaciele ekipy filmowej od początku wiedzieli o całej mistyfikacji. Poza planem zdjęciowym Phoenix zachowywał się najnaturalniej w świecie; jego życie powracało do normalności.

Chociaż forma filmu przypomina wybryki chłopców z „ackass czy Borata, idzie dużo dalej, zmuszając do zadania sobie pytania o granice między prawdą a fikcją. W przeciwieństwie do produkcji Sachy Barona Cohena, nie służy wywoływaniu salw śmiechu wśród widzów, nie jest wypełniony gagami, lecz na pozór autentycznym studium upadku gwiazdy. Jako widzowie zastanawiamy się, czy to, co widzimy na ekranie, jest zapisem dokumentalnym, czy stanowi wielki performance. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Phoenix wykracza daleko poza metodę Stanisławskiego. Przez dwa lata żyje życiem swojej zwariowanej postaci, rezygnuje z pracy aktorskiej, pozwala, by cały świat uwierzył w jego szaleństwo.

Amerykańscy krytycy nie potrafią zdecydować, czy Phoenix zasługuje na Oscara za rolę swojego życia, czy też na Malinę za największą żenadę roku. Recenzje filmu są skrajne, od pełnych zachwytu po miażdżące. Jedni dostrzegają „fascynujące szaleństwo metody Phoenixa”, inni „niesmaczną i bezcelową stratę czasu, która tak naprawdę nie wiadomo w kogo jest wymierzona”. Widzowie w Stanach Zjednoczonych nie docenili wspólnego dzieła obu panów – film po dwóch tygodniach od swojej premiery zarobił jedynie 259 tys. dolarów. Sami twórcy mocno mieszają w swoich zeznaniach, raz twierdząc, że obraz jest wielkim żartem, innym zaś, że zapisem rzeczywistości. Nie milkną także kontrowersje wokół powstania filmu – dwie członkinie ekipy pracującej przy I’m Still Here oskarżyły Afflecka o molestowanie seksualne...

 

 


Artykuł ukazał się w 17. numerze pisma krakowskich filmoznawców 16mm