Muzyka to jednak nie wyścig. Wie o tym doskonale Jimmy LaValle, lider The Album Leaf, od wielu lat konsekwentnie podążając swoją muzyczną drogą. I choć nowa płyta nie odbiega znacząco od tego, co mogliśmy już usłyszeć na poprzednich wydawnictwach, to jednak nie sposób przejść koło niej obojętnie. Opierając swoją twórczość na minimalizmie formy, La Valle nie popada w banał. Skupiając się na melodiach i oszczędnych aranżacjach swoich utworów potrafi stworzyć specyficzny, melancholijny klimat.
Ciężko jednoznacznie zakwalifikować muzykę Album Leaf, krzyżuje się w niej bowiem wiele nurtów. Słychać w niej echa ambientu, post-rocka, popu a nawet folku.

Płytę otwiera wyciszony, „Perro”, zaraz po nim „Blank Pages”, oparty na jednostajnym rytmie i motywie fortepianowym, do którego po kolei dochodzą partie innych instrumentów, gitary i skrzypiec, stopniowo go rozwijając. Podobnie jest w pozostałych utworach. Najważniejsza jest melodia, wszystko inne schodzi na drugi plan. To dzięki niej poszczególne utwory nabierają koloru, stając się czymś na kształt muzycznych pejzaży. Wystarczy posłuchać ‘Within Dreams” i „Stand Still” by się o tym przekonać. Choć większość materiału na płycie jest instrumentalna, to nie zabrakło kilku numerów, w których pojawiają się partie wokalne (singlowy „There is a wind”, „Falling from the sun”). Dużym atutem „A Chorus…” jest różnorodność. Muzyka raz staje się spokojna i wyciszona („Summer Fog”), by za chwilę ponownie zabrzmieć energicznie („Until The Last”, „We Are”). Całość jest jednak bardzo spójna i słucha się jej jak ścieżki do jakiejś opowieści, niekoniecznie filmowej. Ważne tylko, aby znaleźć dla niej czas. Słuchając jej na spokojnie, można wydobyć całe muzyczne piękno w niej ukryte. A naprawdę warto.


The Album Leaf
A Chorus of Storytellers
2010