Dowiadujemy się, że ówczesna Rosja dzieli się na dwa zupełnie odrębne, rozdzielone pałacowym murem uniwersa niebędące w stanie zdobyć się na próbę wzajemnego zrozumienia, a co dopiero – zawarcie kompromisu. Jedyną wyrwą w tej niewyobrażalnie grubej ścianie wydaje się być carski syn Aleksy. Rewolucja trwa i klarowny jest już widok tego, co nieuniknione: konfrontacji, która dla obu stron wydaje się końcem świata.
Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin przedstawiają nam Rosję jako niedojrzały organizm nierozumiejący swoich potrzeb i emocji, jako dziecko, któremu nigdy nie było dane nauczyć się na nie reagować (car: „Głowa mnie boli od operowania na narodowych emocjach”), a które zmuszone jest do podejmowania dorosłych decyzji. Jedyną znaną i dostępną mu reakcją na realia, które nie spełniają oczekiwań, jest frustracja („Czemu przez ten kraj nie mógłby przejść choćby huragan?”). Rzeczywistość – zarówno z carskiej, jak i chłopskiej perspektywy – zaczyna przybierać czarno-białe barwy. Jednych trzeba się pozbyć, drugich wynieść na piedestał. Wszystko jest proste, świat – komfortowy i łatwy w obsłudze. Dysonansów poznawczych brak.

Jednak tylko na moment. Pomysł i jego realizacja dają jedynie chwilową satysfakcję, bo założenia okazują się błędne.
Wyłamywać się z tak pojętych ram myślenia wydaje się Aleksy, carski syn chory na hemofilię. Jego wątłość i słabość sprawiają, że posiada on cechę, której pozbawiony jest zarówno silny zbiorowością lud, jak i car przekonany o swej wszechmocy: pokorę. Jako jedyny ma odwagę powiedzieć: „Ja chcę żyć teraz!”. Wie, że to wszystko, co ma.
Rasputin to również kolejny dramat Jolanty Janiczak, w którym szczególnie wnikliwej analizie poddawane są postaci kobiece. Mamy tutaj trzy przedstawicielki rodu Romanowów. W spektaklu każda z nich zamknięta jest w hermetycznym świecie powinności, które uważa za słuszne. Caryca Aleksandra, wiecznie umęczoną chorobą syna, gotowa zrobić wszystko (choćby sprowadzić do pałacu Rasputina), żeby go uzdrowić. Księżna Maria, zamknięta w bezrefleksyjnej wierze w Boga i monarchię, ślepo broniąca wszystkiego, co podległe staremu porządkowi. Wreszcie Księżniczka Olga (w tej roli niewątpliwie budząca sympatię Magda Grąziowska), pełna dziecięcej energii, przekonana o ludzkiej równości, ale niezdolna do pogodzenia się z faktem, że sama wiara nie kreuje rzeczywistości („Ja nie dam rady się w nich wszystkich zakochać!”).

Nie występuje pomiędzy nimi żadna rodzinna więź, nie istnieje możliwość ujścia myśli i emocji, choć każda z kobiet wydaje się mieć ten sam problem: nie potrafi zaakceptować własnej bezsilności względem spraw, na które nie ma wpływu i nauczyć się żyć w jej więzach – tu i teraz. Jak słyszymy w czasie spektaklu: „Czas zdjąć ten wyraz twarzy, którym znęcasz się nie tylko nad sobą”.
Ciekawym zabiegiem w spektaklu wydaje mi się wykorzystanie dwóch najmłodszych córek Romanowów, Tatiany i Anastazji, w roli nie odrębnych postaci, a konferansjerek. Z jednej strony uczestniczą one w rodzinnej sadze, z drugiej – pozbawione są osobistych cech i emocji. Nawet w scenie, w której odkopują szczątki siebie i swoich bliskich, brak w nich jakiegokolwiek żalu, robią to ze zwyczajnym zaciekawieniem, dziecięcą wnikliwością i chęcią zrozumienia. W moich oczach stanowią żywą ilustrację dystansu do własnej historii, zachętę zmierzenia się ze swoim obrazem z odległości, z perspektywy, z której barwy nie wydają się aż tak intensywne.
W spektaklu Rubin i Janiczak jak zwykle posługują się formą performansu z obszernymi elementami improwizacji. Ta, trzeba przyznać, przygotowana na wszelkiego rodzaju oporność publiczności, pozostaje sprawna, autentyczna i przede wszystkim osiąga swój cel. Sposób porozumiewania się twórców z widzami przypomina swojego rodzaju psychoterapię (stąd potrzeba początkowej zgody), skupiony jest na realnym odczuwaniu i doświadczaniu, a nie tylko mówieniu o tych pojęciach.

Muszę w tym miejscu wspomnieć o wrażeniu, jakie zrobiła na mnie różnica między odbiorem spektaklu na pokazie przedpremierowym i pięć miesięcy później. Podczas pierwszego pokazu zachwyciła mnie swoboda, z jaką aktorzy bawili się słowem i gestami, których sens wydawał się być dla nich jasny i ważny. Budziło we mnie poczucie bliskości i olbrzymią czułość to, z jakim zaciekawieniem wyczekiwali oni wyrazów zrozumienia wśród publiczności. Po niespełna półroczu mam wrażenie, że tego współprzeżywania na scenie było już znacząco mniej.
Niemniej jednak, tak jak każdy wiersz jest petycją, a petycja wierszem, tak Rasputin i wszystko, co dzieje się na scenie przy kieleckim deptaku, wydaje się być petycją. Podpisuje się pod nią każdy, kto na koniec spektaklu weźmie w dłoń szufelkę, zmiotkę i pomoże uprzątnąć ze sceny porozrzucane szczątki rodziny Romanowów.
Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach
"Rasputin"
Tekst i dramaturgia: Jolanta Janiczak
Reżyseria: Wiktor Rubin
Scenografia, światło, video: Mirek Kaczmarek
Muzyka: Krzysztof Kaliski
Kostiumy: Hanna Maciąg, Jolanta Janiczak
Obsada: Maciej Pesta, Wojciech Niemczyk, Joanna Kasperek, Beata Pszeniczna, Magda Grąziowska, Anna Antoniewicz, Dagna Dywicka, Dawid Żłobiński, Bartłomiej Cabaj, Ewelina Gronowska, Paweł Paczesny
Fot. Krzysztof Bieliński