Upaleni, tak, upaleni, bo mieliśmy marihuanę  i szałwię wieszczą, a poza tym grzybki-halucynki, haszysz, tak, kwasy, jakąś tam lekką ekstazkę i odrobinę białego do naprostowania, gdyby kwasy albo grzybki źle weszły. 

Cała ta narkotykowa wyprawa nie miała w sobie niczego romantycznego ani buntowniczego, nie te czasy. Nie byliśmy ani bitnikami, ani hipisami, ani nawet punkami. Przeciw niczemu się nie buntowaliśmy, no, prawie przeciw niczemu. W tych czasach można się buntować głównie przeciw własnej głupocie. W naszym naszpikowanym narkotykami samochodzie nie było niczego symbolicznego. To nie był Easy Rider, Znikający punkt ani nawet Las Vegas Parano, to nie było żadne gonzo, nic w tym nie było. Cóż więcej rzec.

Tak. 

Za nami – jak się okazało – wlekła się klątwa doktora Nambaryna.
Nie wiadomo, po co zjechaliśmy z autostrady na Śląsku i włóczyliśmy się moim starym, zdezelowanym oplem pomiędzy kamienicami, które umarły na stojąco i powoli zapadały się w tą niesamowitą plątaninę Chorzowów, Katowic, Gliwic i Bytomiów. W tę śląską mamałygę z cegły i betonu, w której gubiły się bez śladu tramwaje i w której rozstępowała się ziemia i wyłaziły z piekielnej czeluści uwalane czarnym pyłem monstra, nad którą nawisały te wszystkie dziwaczne kopalniane urządzenia rodem z planszy socjalistycznej TV Katowice.

Ale tym razem nie było mroku, nie było chmur czarnego pyłu. Słońce wylizało śląskie ulice do szczętu, do kości; ulice lśniły od tej słonecznej śliny, kamienice miały puste twarze, tylko gdzieniegdzie, u ich nasad, gnieździły się maleńkie sklepiki, w których sprzedawano chleb, masło, twardniejącą wędlinę i piwo. Gdzieś w okolicach dworca w Gliwicach, gdzie stara baba z plastykowymi reklamówkami chwiała się w rytm uderzeń dworcowego zegara, nie wiedzieć czemu wzięliśmy kwasa. I zaraz potem zorientowaliśmy się, czym grozi wzięcie kwasa na Górnym Śląsku.

Postanowiliśmy wydostać się z tych śląskich kiszek, zanim kwas zainstaluje się w organizmie i zrobi nam w głowach sieczkę. Za wszelką cenę więc, czasem pod prąd, czasem nie, czasem po chodnikach, a raz alejką w zbudowanym przez Niemców i niedocenionym przez Polaków parku – próbowaliśmy dojechać do autostrady. 

Nie udało się. Kwas zaatakował pierwszy i dopadł nas na klepiskowatym podwórku między familokami, na które wjechaliśmy z niewiadomego powodu. Na pełnym gazie objechaliśmy dokoła zardzewiałą karuzelę, na której dzieci popijały piwo i kopciły papierochy. Dzieciaki pragmatycznie i szybko dopiły alkohol, zanim obrzuciły butelkami nasz samochód. Jedna z butelek rzucona została celnie i tylna szyba opla zamieniła się w pajęczynę.

Szymonek zaczął się trząść i zamknął oczy, ale szybko zawziął się, wziął w garść, i wyciągnął ze schowka na rękawiczki płaską butelkę orzechówki. 

Słońce wlewało się przez otwarte szyby, a Śląsk na nas napadł. Trąbiły autobusy, a twarze kierowców zlewały się z maskami tych wszystkich złych ikarusów, jelczy i solarisów, i wyglądało na to, że wrzeszczą na nas te wielkie, trzymetrowe pyski. I w ogóle z jakiegoś powodu nie mogłem pozbyć się z głowy myśli o kwantyfikatorach. 
– Bombowce, bombowce – załkał nagle Szymonek, a ja, żeby go ratować, skręciłem w bramę prowadzącą w podwórko jakiejś kamienicy, nad którą wisiał szyld „Art. żelazne”. Byłem przekonany, że tylko pośród tych artykułów żelaznych będziemy mogli czuć się w miarę bezpiecznie.

W podwórku, na wyniesionych skądś krzesłach, siedzieli dziadkowie i robili to samo, co dzieci, które przed chwilą obrzuciły nas butelkami – pili piwo i kopcili papierochy. Musieli być zdziwieni, widząc pędzącego w ich stronę opla, w dodatku na krakowskich rejestracjach. Opel, z piskiem hamulców, zatrzymał się metr przed ich krzesłami, i dziadkowie, śmierć mając w oczach, pospiesznie się rozproszyli, pozostawiając na popękanym betonie kapcie w kratkę. Z bezpiecznych miejsc, w samych skarpetach, obserwowali, jak wypełzamy z samochodu i czekamy, jak idioci, co będzie dalej.





































A my zapomnieliśmy czemuś o tych bombowcach. W ogóle zapomnieliśmy, o co  w tym wszystkim chodzi. Ja – na przykład – uznałem, że w takiej sytuacji najlepiej będzie wleźć na rozgrzaną maskę samochodu i usiąść na niej  po turecku, a Szymonek zdecydował, że trzeba nawiązać kontakt z aborygenami i podszedł do nich z szerokim uśmiechem i otwartymi dłońmi, proponując łamaną polszczyzną perkal i paciorki.

– Ty ciulu! – Usłyszałem nagle. Otworzyłem oczy i ujrzałem, jak Szymonkowa głowa odskakuje do tyłu po ciosie jednego z dziadków-aborygenów. W oknach tymczasem pojawiły się nagie torsy i łyse głowy młodszych mieszkańców kamienicy. I ukazały się białe podkoszulki, owłosione ramiona i wąsiska tych w średnim wieku.
– Łoż wy kurwy, wy ciule pierdolone, łożesz wy france jebane – Rozległo się jak litania w podwórkowej studni. – Łożesz wy szmaty kijem robione, łożesz wy puloki łospermione – Rozbrzmiewało, a z klatek schodowych dało się słyszeć tąpanie obutych w gumowe laczki stóp zbiegających po schodach.


Instynkt przedarł się przez kwas i – wciągnąwszy wielce zdziwionego Szymonka do wozu – wrzuciłem wsteczny i wstecz pojechałem, wstecz jechałem, ale nie trafiłem w bramę, pierdolnęło całkiem ostro, rozdupczyłem sobie kufer i urwałem aborygenom rynnę. Więc jedynka, do przodu, prosto na nadbiegających półnagich tubylców, tubylcy się cofnęli, Szymonek z uwagą przyglądał się swej krwi na palcach. A wtedy ja znowu wsteczny, opel nie chciał zaskoczyć, wcisnąłem sprzęgło mocniej, mocniej wsteczny, bieg wskoczył, i do tyłu, tym razem trafiając w wąskie gardło bramy, urywając lusterko o coś – nie wiadomo co – wyjechałem tyłem na ulicę, na której – na szczęście – absolutnie nikogo nie było.

Kierownica w lewo, hamulec, jedynka, gaz, dwójka, kierownica w prawo, trójka, czwórka.

Szymonek, nadal zdziwiony, narysował sobie na czole tajemnicze symbole swoją cieknącą z nosa krwią. Wrzuciłem piątkę i jakimś cudem, rzucając się jak leszcze na piachu po tych pokręconych katowickich bebechach, tu remontowanych, tam rozkopywanych, gdzie indziej jeszcze klajstrowanych, znaleźliśmy wjazd na autostradę. 

A już na autostradzie, żeby uspokoić skołatane nerwy, polizaliśmy trochę białego, choć wiedzieliśmy, że to niezdrowe i że nie można za często, w naszym wieku już się takie rzeczy wie. Ale tym razem musieliśmy, nie było wyjścia. Wsuwaliśmy więc po kolei języki w plastykowy dilpak i kiedy już się naspidowaliśmy, kiedy już wszystko wskoczyło we właściwe tory, kiedy stało się dobrze, to chyba było znów za dobrze i zachciało nam się wódki. Zjechaliśmy z autostrady i gdzieś w okolicach Opola znaleźliśmy niewielki motelik, w którym postanowiliśmy się zatrzymać i nawalić, mimo że było jeszcze strasznie wcześnie.

Recepcjonistka w firmowym żakieciku bardzo się zdziwiła, gdy zobaczyła Szymonka, który miał na całej twarzy krwią wyrysowane rozmaite pentagramy, cyfry przeróżne, krzyże, runy i schematyczny rysunek jeża. Spięła się i zadzwoniła na policję. 
Uciekliśmy więc z motelu. Wsiedliśmy do samochodu, a przy wyjeżdżaniu z parkingu urwałem tylny zderzak, a chuj z nim, i tak zwisał na ścięgnach, i – decydując się nie wjeżdżać na autostradę – wryliśmy się powoli, wiejskimi dróżkami o pokruszonym asfalcie, w Dolny Śląsk.

*

Tu był inny świat. Tu była inna Polska, Polska, której nie znałem.
 
Krajobraz – łagodnie, kojąco pofałdowany – przypominał falujące kobiece włosy. Zabudowany był spokojnie, powoli, z rozmysłem, z sensem i celem. Miasteczka i wioski gnieździły się w zagłębieniach, tam, gdzie im naturalnie ciążyło, i to wydawało się zdrowe i oczywiste. Orbitowały leniwie wokół wystrzeliwujących w niebo kościelnych wież. To była jednak ta pierwsza warstwa. Bo warstwa druga niczym nie różniła się już od ogólnopolskiej.

Poniemieckie, czerwonocegłe domy, poukładane nad ujętymi w kamienne rękawy rzeczkami i kanałami, nad stawami i oczkami wodnymi, były bowiem obłożone sajdingiem, pokryte papodachówką, blachą falistą i niefalistą. Było do nich poprzykręcane wariactwo i szaleństwo szyldów, szyldów przypominających dziko rosnące, nieopanowane chwasty, które wrzeszczały na żółto-pomarańczowo-błękitno-zielono: „Darex”, „Mietkopol”, „Szwagrex”, salon solaryjny „Pamela”, zapiekankarnia „Milano”, kredyty na raty. 

„Spawanie wszystkiego” – głosił omnipotentnie jeden z szyldów, a na uciętym na wysokości trzech metrów pniu drzewa właściciel umieścił plastykową, półtorametrową mniej więcej figurę spawacza. Kiedyś był to kucharz zachęcający do wejścia do baru „Smakosz” lub „Swojskiego” gdzieś w Jeleniej Górze, Wałbrzychu czy może nawet we Wrocławiu. Nowy pan i właściciel kucharza przemalował mu jednak biały kitel na sinoniebiesko, fartuch na czarno, czapę upiłował, a na łeb nasadził kask. Taśmą klejącą przymocował do dłoni spawalnicę i ustawił na trzymetrowym pniu na cześć i chwałę swojego zakładu spawalniczego, pantospawalni, która zespawa wszystko ze wszystkim.



I tak.

Innymi słowy – jedyne, co Rzeczpospolita dodała do niemieckiej cywilizacji, to pordzewiały drut, plastykowy sajding, papodachówka i rzyg szyldów.

Kwas był porządny i trzymał długo. Nie byliśmy w stanie odczytać mapy i nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy. Szymonek wymyślił, że lokalizację można będzie ustalić przez sprawdzenie genetycznego pochodzenia tubylczej ludności, a mnie  wydało się to całkiem rozsądne. Wystawiał więc co jakiś czas umalowaną w tajemnicze symbole głowę przez okno i pytał napotkane osoby o ich haplogrupę krwi.

Bardzo możliwe, że w tamtej okolicy nadal o nas opowiadają.

Rzeczywistość wirowała, zapadła noc. Jeździliśmy przez jakieś wygaszone miasta, słuchając Laibacha, wplątywaliśmy się coraz bardziej w tę przedziwną krainę, na stacji benzynowej długo nie potrafiliśmy zapłacić za benzynę i w rozpaczy rozważaliśmy już nawet ucieczkę do lasu. Pod jakimś stojącym w szczerym polu, sparszywiałym poniemieckim pałacem przerobionym na mieszkalny blok, podeszło do nas dwóch psiogłowców. Reflektory opla wyrywały z ciemności kruszejący nad głównym wejściem herb dawnego właściciela, a oni mieli ludzkie ciała i psie głowy i szczekali „bar, bar, bar”. 

Uciekliśmy stamtąd czym prędzej.

W końcu, wyczerpany, zjechałem na pobocze i prawie od razu zasnąłem na siedzeniu. Szymonek przez jakiś czas jeszcze grał w węża w swojej komórce, od kilkunastu kilometrów zachwycała go ta gra, ale po jakimś czasie wyczerpała mu się bateria i też zasnął.
*
Obudziliśmy się w innej rzeczywistości. 

W szybę opla stukał czeski policjant. Miał na głowie motocyklowy kask, a na oczach lustrzanki. Na kasku wymalowany był herb Republiki. Policjant skrzypiał dopasowaną skórzaną kurtką i skórzanymi spodniami. Twarz jego była stężała i gładko ogolona. Byłem pewien, że ogolił się również pod pachami i możliwe, że w kroczu. Pachniał old spicem. Oddech miał miętowy.
Spytał po czesku, czy wszystko z nami w porządku, przyjrzał się obojętnie krwawym symbolom na twarzy Szymonka, upewnił się, że symbol przypominający jeża to na pewno jeż, po czym, skrzypiąc portkami, wsiadł na swój motocykl i odjechał równą czeską szosą przed siebie, gdzieś tam, gdziekolwiek jeżdżą czescy motocyklowi policjanci. A my odetchnęliśmy z ulgą, bo w schowku na rękawiczki mieliśmy, jak wiadomo, marihuanę, haszysz, kwasy etc. etc. etc.

I rzeczywistość naprawdę stała się inna. Świat nagle się uporządkował, wyporządniał, zupełnie jakby ktoś wziął go w ręce niczym talię porozrzucanych kart i ułożył w równej kupce. Bo tutejsza architektura i oryginalna struktura była identyczna jak na Dolnym Śląsku. Nie przypominała jednak – jak tam – cygańskiego taboru rozbitego na dawnej cywilizacji, ale sama była tą właśnie cywilizacją, sama weszła w tę cywilizację, jakby kto włożył dłoń w rękawiczkę.

Tu wszystko było stare i dobre. Trwałe i spokojne. Ciche i takie, jak być powinno. Dokładnie takie, jak być powinno. I to było oczywiste. I zrozumieliśmy, zajadając poranne ciasteczka z haszyszem pod kupioną na stacji benzynowej latte, że pochodzimy z kraju, w którym wszystko się pokręciło. Że żyjemy w szaleństwie, które uznaliśmy za naturalny stan rzeczy. I od razu zepchnęliśmy tę świadomość do podświadomości.
– Jakie to wszystko malutkie – Szymonek rozglądał się po okolicy, kiedy ruszyłem i toczyłem opla niespiesznie po porządnym asfalcie. – Takie malutkie, malutenieczkie, takie jakieś takie, takie…
– Tak, takie nie na serio, takie dla jaj trochę – wtórowałem mu, rozglądając się po schludnym miasteczku. – I zgrzebnie, zgrzebnie tutaj – dodałem.

– Takie to bez duszy, takie – mówił Szymonek, wskazując na świeżo zaaranżowaną kostkę brukową, na świeżo położone, równe krawężniki, na świeżo odmalowane kamieniczki, które spokojnie zatopiły się w swojej europejskiej naturalności, w europejskiej kałuży czasu, obojętne na wir i szaleństwo i przeznaczone do tego, by toczone w nich życia miały swój równy rytm, spokojny i powtarzalny – takie to takie, jakieś takie bez… bez… niezaskakujące takie, nudne takie – narzekał Szymonek.
  – Tak, takie, takie – dopowiadałem – takie senne, takie, takie… bez pazura takie, takie jakieś… 

Wioseczki zamieniały się w miasteczka, miasteczka w wioseczki, i nasze ciała od razu przejęły ich rytm, nasze zmysły zatapiały się w ich kojącej ciszy, spokoju i naturalności, ale nasze umysły nie mogły pogodzić się z tym, że to, co widzimy dokoła, jest w ogóle możliwe.

Bo to, co widzieliśmy, należało do innego świata, do tego świata, Do Którego Dążymy Jako Naród, do tego mitycznego świata, Który Jeszcze Nie Istnieje, Ale Kiedyś Zaistnieje, do świata przyszłości, do świata science fiction, czary-mary, który może istnieje gdzieś za Odrą i Nysą, ale nie w Naszej Przestrzeni Słowiańsko-Postsocjalistycznej. 

Przecież wszyscy mówią, że Czechy to prawie Polska, przecież to miała być Polska, tylko że mniejsza, śmieszniejsza i nie na serio, przecież mieliśmy, Polacy, mieć z kimś dzielić wasz kompleks dzikusa, przecież uznaliśmy nawet nasz kraj za awangardę Zachodu, za jego forpocztę, za Nowe Przedmurze, przecież w imię tego odprawiono z powrotem na Wschód czterdziestu i czterech Mongołów, przecież jeździliśmy na ten Wschód cały dziki, przecież Szymonek rodaków tam wysyłał po to – by wracając do naszego kraju, do Unii Europejskiej, do Przedmurza – mówili „o jaa”, „o ja pierdolę” itd. I już dawno zapomnieliśmy, że w ten sposób tylko podbijamy swoje ego. Nie mieliśmy zostać sami z tym całym Wschodem na ramionach, z tą całą ordyńską pogardą dla stałości, schludności i estetyki, z tym całym Turanem, który jeszcze wczoraj tak wyraźnie widzieliśmy, tam, po drugiej stronie Sudetów, w kraju, z którego pochodzimy, ale nie, nie – kręciliśmy głowami wciągając spida jak pojebani – to nie tak, to nie tak, tu jest śmiesznie, a u nas prawie tak samo – kiwaliśmy głowami połykając po kwasie, ale kwas za nic nie chciał wejść, za nic nie chciał działać, nie chciał wirować, wirować tak, jak na polskim Śląsku, jak na Śląskach, na zegarkach w małpich rękach.

I jeździliśmy tymi równymi, spokojnymi miasteczkami, mijaliśmy spokojne gospody i puste, wyważone ulice, i narzekaliśmy, że trupem tu pachnie, że trupem śmierdzi, inna sprawa, że faktycznie śmierdziało, jęczeliśmy, że jakby bomba eksplodowała biologiczna i wymiotła z tych Czech całe życie, i przeżynaliśmy, upaleni, ukwaszeni i naspidowani, to obrastające w eurosadełko czeskie ciało, by w końcu utknąć, zmęczeni, w jednej w podsudeckich małych miejscowości, w której mieliśmy zamiar się zdetoksykować. Zmyć czystym, czeskim piwem afgański (a pewnie ruski) haszysz, zmyć kiszonego gdzieś pod Miechowem skuna, wyprodukowaną gdzieś w Łodzi amfetaminę i podrabiane gdzieś w Radomiu pseudoholenderskie kwasy.

Miejscowość nazywała się Temny Dul.

Nic w Ciemnym Dole nie wychodziło przed szereg, nic się nie puszyło indywidualnie, nic nie wyskakiwało nagle z dziką, rozćwierkaną kanarkowością, z bordowością, z różowością, nic nagle nie rzucało się na szyję ze swoją formą czy wrzeszczącym kształtem. Nic też się nie gryzło, nic nie zaskakiwało, nic nie żenowało, nic nie wyzwalało większych emocji oprócz dwóch: uspokojenia i tej, do której nie chcieliśmy się przed sobą przyznać, ja i Szymonek: zazdrości. 

Zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy do pierwszej lepszej gospody.

Prowadził ją Wietnamczyk. Siedział za szynkwasem i w spokojnej czeszczyźnie gaworzył sobie z ciemnodolskimi wieśniakami. Palił pety i popijał wielkopopowickie. Czesi siedzieli przy założonych papierowymi obrusami stołach, popijali piwo i zerkali na wiadomości w podwieszonym pod sufitem telewizorze. Wietnamczyk opowiadał dowcip, Czesi zaśmiewali się do rozpuku. Nad Wietnamczykiem wisiała wyszywana serweta z napisem „Kde domov muj”.

Kupiliśmy więc sobie po piwie, kupiliśmy po piwie i siedliśmy skromnie przy stoliku przy oknie. Za oknem widzieliśmy równiuteńką szosę. Na Pec pod Snezkou. I rzeczywiście: jasny, spokojny, rześki czeski browar wlał nam w jestestwa ukojenie. Wypiliśmy jeden, drugi, trzeci, niewiele się działo, nie byliśmy pijani, byliśmy spokojni, czwarty, piąty, w Polsce już zaczynalibyśmy jedną z narodowych tyrad na tematy związane z podstawowymi emocjami, szósty, siódmy, i było spokojnie, i lekko szumiąco, i zrobił się wieczór, i zaczęli do gospody przychodzić okoliczni mieszkańcy, i zaczęli się do nas dosiadać. I zaczęliśmy z nimi rozmawiać, a oni pytali, ciekawi świata, a my odpowiadaliśmy.

Nie mogli zrozumieć, na czym polega biznes, który prowadzi, a w zasadzie prowadził, Szymonek.
– No… Wysyłam ludzi na Wschód. Do Rosji, na Ukrainę – tłumaczył.
– Po co? – pytali. – I za to ci płacą? Naprawdę jeżdżą? Po co?
– Bo… tam jest ciekawie. Tam jest… no, tak, że można coś przeżyć.
– Ale co?
– No… nie wiem. Katharsis… – Sam zaczynał rozumieć Szymonek.
– Co? – pytali Czesi. – Katharsis z patrzenia na biedę i burdel?
– No… trochę.
 – Ale dlaczego? – Czesi nie rozumieli.
– Bo wtedy… łatwiej wraca się do Polski. Bo wtedy łatwiej w Polsce żyć... – Przychodziła Szymonkowi blada świadomość.
– Przecież u was w Polsce jest tak samo jak tam – Czesi nadal nie kumali.
– Tak… – mówił Szymonek, przymknąwszy oczy. – U nas jest tak samo, tylko mniej. Ale struktura jest ta sama. Rzeczywistość jest ta sama. Natomiast wola i świadomość jest z drugiej strony, tam, gdzie nie wysyłam ludzi, tam, skąd się trudno do Polski wraca, skąd się, wracając, łapie depresję popowrotową. Ale ta wola i świadomość w naszym kraju nie przekuwa się na rzeczywistość. Nie wiadomo dlaczego. To jakaś klątwa – powiedział i aż otworzył oczy szeroko, aż mu oczy białkami rozbłysły, po czym poleciał do baru, kupił u barmana flaszkę beherovki i przyspieszyliśmy proces upijania się. 

I po jakimś czasie znowu zaczęliśmy się czuć w miarę w porządku.



Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.

fot. Ziemowit Szczerek



EAST SIDE STORIES NA E-SPLOCIE:

Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza


Sri Lanka Maz.

Diabły w Ałuszcie

Sallahaddin



A już od 18 października pierwszy w historii wschodnioeuropejski horror drogi w odcinkach:

KRAJE, KTÓRYCH NIE MA - ZIEMOWITA SZCZERKA
Z ILUSTRACJAMI MATEUSZA KAMIEŃSKIEGO