Powstał zapis namysłu nad sensem literatury i deklaracja wiary w niego, pomyślane jako beletrystyczne studium czytania. Można uzasadnić nawet dalej idące podejrzenie, że stawką w Dżozefie jest sama ontologia literackości, czy precyzyjniej: ontologia zdarzenia lektury. Niestety, całość nie jest skrojona na miarę treści. W stawianiu kolejnych zdań, w ustawianiu fabularnych ciągów dalszych Małecki stacza się w sztampę, popada w naiwny dydaktyzm. Pokorę zadawania pytań ceni mniej niż pychę udzielania odpowiedzi. Wszystko, co ma do powiedzenia, mówi wprost, manifestuje na powierzchni, przez co wszystko, co powiedziane, wydaje się powierzchowne.

Dowód pierwszy, związany z przekonaniem, że literatura zmienia życie: 23-letni Grzegorz Bednar jest i nie jest przeciętnym dresiarzem. Niby wymiotuje na przystankach, ucieka przed patrolem, chodzi na dyskotekę i się zawierusza, ale, chcąc nie chcąc, zna wiele mądrych słów, ponieważ matka zmuszała go do czytania. Ten krępujący dla prawdziwego dresiarza kapitał intelektualny czyni z Grzegorza dresiarza poczciwego o usposobieniu refleksyjnym, żeby nie powiedzieć czułostkowym, i pozwala mu wypowiedzieć kilka prostych prawd: że przyzwyczajenie to najgorsze, co może przydarzyć się w związku, że im dłużej się żyje na tym świecie, tym trudniej się z nim rozstać, że bycie uczciwym jest w porządku. Bohater powieści ma z sobą zasadniczy problem – chciałby porzucić kondycję dresiarza, ale nie potrafi. Wątpi w możliwość przezwyciężenia obiektywnych trudności. Zwierza się na początku: Taki koleś jak ja na nic więcej przecież  w życiu nie może liczyć.
Zadowala się pracą wypatroszoną z perspektyw i szans na awans oraz, nie inaczej, „złą” dziewczyną. Wystarczy jednak, że na osobności (Małecki proponuje scenerię szpitalnej sali) wsłucha się uważnie w czyjąś opowieść (innego pacjenta, Staszka Baryłczaka, nazywanego również Czwartym), a doświadczy ideowego katharsis i odkryje, że obiektywne trudności nie istnieją, gdyż nie mamy poważniejszych przeciwników prócz siebie. Wszak powie ostatecznie: Nie muszę się oglądać za siebie w obawie o to, że jakaś cholera zniszczy mi życie. Jeśli je zniszczę, to sam, a jeśli je wygram, to będzie to tylko i wyłącznie moja zasługa. Morał jest jawny i zrozumiały: nasze życie nabiera znaczenia dzięki historiom, których nie przeżyliśmy, możemy życie zmieniać, chłonąc cudze opowieści, dlatego że są one sposobami na nieprzeżywanie ich naprawdę. Jakby na potwierdzenie tych słów bohater wykonuje na zakończenie właściwie symboliczny gest zerwania ze „złą” dziewczyną i umówienia się z dziewczyną porządną.
 
Dowód drugi, związany z przekonaniem, że literatura pozwala zapomnieć o życiu: Staszkowi przynosi prawdziwą wolność, zbawienie od demonów i lęków zaludniających głowę. Przy czym magia zapomnienia działa wyłącznie w przypadku prozy Josepha Conrada, a zbawienie okazuje się niepełne, prowadzi bowiem do nowego zniewolenia. Ulga zatracenia się między okładkami nie jest obietnicą ocalenia życia, jest ryzykiem wejścia w fikcję, życia fikcją. Gdyby nie dostrzec w losach Czwartego znamion tendencyjnej przypowieści, gdyby umknął uwadze ten schematyczny argument na rzecz narkotycznego potencjału literatury, wolą autorskiej opatrzności oderwania od świata, wmanewrowania w machinacje tekstu, ugrzęźnięcia (dosłownie) między zdaniami dostępują jeszcze świadkowie Staszkowej opowieści. Nie jest przypadkowy surrealistyczny opis zanikania szpitalnych korytarzy, klaustrofobicznego nachodzenia na siebie ścian. Atrofia przestrzeni postępująca wraz z każdym wypowiadanym słowem każe domyślać się w przeprowadzanych z premedytacją zabiegach metaforycznej ilustracji zaczytania. Trzeba jednak koniecznie podkreślić, że lektura Dżozefa jest przyjemności snucia domysłów praktycznie pozbawiona. Czynione przez Grzegorza na stronie wyjaśnienia dotyczące akcji i tak już zbyt przejrzystej stanowią dopowiedzenia zupełne: Zacząłem zastanawiać się, czy to wszystko nie ma jednak jakiegoś pokrętnego sensu. […] Przecież dokładnie takie same objawy dotyczyły ludzi zafascynowanych jakąś książką, psycholi, którzy nie mogą oderwać się od napisanej przez kogoś historii. […] Więc z nami było podobnie, chociaż znacznie bardziej intensywnie. Jeśli czytelnik, który wsiąka w lekturę, zapomina o wszystkim, co znajduje się wokół niego, wokół jego fotela i pokoju, to nas dotykało to w sensie dosłownym: wszystko poza naszą salą zniknęło całkowicie.

Dowód trzeci, związany z przekonaniem o dialogiczności literatury: autor usiłuje wciągnąć czytelnika w sieć intertekstualnych powiązań, w grę zapożyczeń, w żonglerkę motywami. Na patrona intelektualnej szarady wybiera, co sygnalizowane w tytule, wspomnianego już Conrada. Jako egzystencjalista, który żył tak, jakby chciał wyrwać coś życiu na siłę, ma uzasadniać, w innym razie niedorzeczną, dynamikę i kierunek przemian samoświadomości bohatera-dresiarza, jako moralista – udramatyczniać prowadzący do obłędu, naciągany kryzys wartości niejakiego Kurza. Nawroty Conradowskich idiomów można tropić dalej. Można pytać ile Kurtza jest w Kurzu, ile Jądra ciemności w Dżozefie, można odnotować rozsiane po tekście cytaty, można wreszcie zrekonstruować metrykę niektórych rozdziałów (choćby Szaleństwa Drewniaka czy Smugi cienia). Rzecz w tym, że dekodowanie intertekstualnych smaczków przychodzi zbyt łatwo. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Małecki prowadzi czytelnika za rękę, jakby zabezpieczał przed zmarnowaniem erudycyjne popisy. Drugie dno nie intryguje, kiedy leży na wierzchu. Nachalna oczywistość taktyki oraz przewidywalność rozstrzygnięć pozwalają postawić książce ciężkie zarzuty: intelektualnego kiczu i emocjonalnej tandety.

Jeżeli Dżozef rekompensuje do pewnego stopnia trud czytania, czyni to niezamierzenie i, by tak rzec, przewrotnie. Skłania do rekapitulacji, w geście sprzeciwu, kawałka własnego myślenia o literaturze – dla mnie tym ważniejszej, im bardziej jest nieprzejrzysta, „niedopisana”, nieznosząca puent. Tymczasem tu powstała powieść z tezą, dopowiadająca wszelkie niejasności, w której brak miejsca na puszczanie do czytelnika oka, na wychylanie się z tekstu. Nie tego oczekuję od lektury. Nie tego oczekuję od literatury.   


Jakub Małecki, Dżozef
W.A.B., 2011