Wyścig wygrywa jednak tajemniczy cyklista, którego niezmordowana krzepa nie potrzebuje ni chemicznego, ni metafizycznego wspomagania.
Miłość to akt nieistotny, bo powtarzać go można w nieskończoność.
Alfred Jarry
Powieść, mająca za temat pogoń za absolutem, zdegradowaną nie bez ironii do próby przebicia bariery męskiej wydolności erotycznej, miesza wciąż dwie perspektywy: wymiar krańcowego doświadczenia egzystencjalnego oraz sportowego rekordu. Autor je utożsamia, bywają bowiem sporty, w których zdarza się doświadczyć kresu, jak też poczynania z obrębu filozofii eksperymentalnej, gdzie decyduje kondycja fizyczna.
z posłowia Jana Gondowicza
Powieść w kongenialnym przekładzie Wawrzyńca Brzozowskiego i Jana Gondowicza.
AUTOR, AUTOR
Alfred Jarry (1873–1907) – francuski poeta, prozaik i dramatopisarz, twórca patafizyki, zdeklarowany cyklista, bezwzględny krytyk mieszczaństwa, genialny prekursor dwudziestowiecznych kierunków awangardowych: kubizmu, dadaizmu i surrealizmu. Garściami czerpali z niego egzystencjaliści, strukturaliści, semiotycy, oulipijczycy, postfreudyści i postmoderniści. Dziś uznaje się go za jednego z ojców założycieli postsekularyzmu, choć w rzeczywistości powinno się go czytać w poszukiwaniu tego, co da się dopiero stworzyć. Wiódł żywot ekscentryka. Jego najważniejsze dzieła to: Cezar-Antychryst (1895), Ubu król, czyli Polacy (1896), Czyny i myśli doktora Faustrolla, patafizyka (1908). W 1902 roku, tuż przed napisaniem Nadsamca, wyznał swej przyjaciółce Rachilde, że po stworzeniu serii wywrotowych tekstów zamierza „pisać tak jak wszycy”. Na szczęście zamierzenie to zakończyło się spektakularną klęską.
FRAGMENT POWIEŚCI
1. Gra na rozbicie banku
— Miłość to akt nieistotny, bo powtarzać go można w nieskończoność.
Wszystkie oczy zwróciły się na tego, kto zdołał palnąć aż taką bzdurę.
Tego wieczora goście André Marcueila w zamku Lurance toczyli rozmowę o miłości — temat, jak zgodnie stwierdzono, obrany bezbłędnie z uwagi na obecność pań, a nadto pozwalający uniknąć — także w tym wrześniu tysiąc dziewięćset dwudziestego roku — nieznośnych dysput o sprawie Dreyfusa.
Wśród zebranych widnieli między innymi sławny amerykański chemik William Elson — wdowiec z córką Ellen u boku; arcymajętny inżynier, elektryk oraz konstruktor aut i aeroplanów, Arthur Gough z połowicą; generał Sider; senator Saint Jurieu z małżonką, baronową Pusycją Euprepią; kardynał Romuald; aktorka Henrietta ¬Cyne tudzież doktor Bathybius.
Tak barwne i świetne towarzystwo byłoby zdolne odświeżyć niejeden komunał, nie siląc się bynajmniej na paradoksy czy jakikolwiek pretekst do zabłyśnięcia oryginalnością, lecz myśli tych światłych i rozumnych osób savoir-vivre sprowadzał z miejsca na poziom gładkich banałów salonowej konwersacji.
Toteż niespodziane zdanie wywarło — do dziś mało zbadany — efekt kamienia, ciśniętego w żabie bajorko: po chwili zamętu powszechną ciekawość.
Mogłoby, co prawda, wywołać rezultat przeciwny — uśmieszki; niestety jednak wyrzekł je gospodarz.
Oblicze André Marcueila tworzyło, niby jego aforyzm, lukę w otoczeniu, wszelako nie z uwagi na swą niepowszedniość, lecz — jeśli można zestawić te słowa — wyjątkową zwyczajność: kredowe jak plastrony w wycięciach fraków, zdawało się zlewać z pobladłą w świetle elektrycznym boazerią, nagie w atramentowej ramie pastorskiej brody i loków dość długich, układanych na gorąco — bez wątpienia dla ukrycia początków łysiny. Oczy, zapewne czarne, a na pewno słabe, chroniły przydymione szkła złotych binokli. Miał lat trzydzieści; wzrostu był średniego i mogło się wydać, że sprawia mu przyjemność, by garbiąc się, jeszcze go zmniejszyć. Nadgarstki, wątłe i tak włochate, że chudość ich przypominała co do joty opięte czarnym jedwabiem kostki nóg — owe nadgarstki na kształt kostek czytelniej niż wszystko inne, co można by dostrzec, podsuwały nieodpartą wizję słabowitości. Mówił głosem powolnym i niskim, jakby troskliwie gospodarował oddechem. Gdyby posiadał kartę łowiecką, w rysopisie figurowałyby z pewnością: podbródek krągły, twarz owalna, nos zwykły, usta zwykłe, sylwetka zwykła… Marcueil tak absolutnie ucieleśniał zwykłość, że w istocie stawało się to niezwykłe.
Zdanie, które niczym tchnienie uleciało z ust tego manekina, znamionowała bolesna ironia: Marcueil musiał nie zdawać sobie sprawy, co mówi, bo też nikt nigdy nie słyszał, by miał kochankę — mniemano, że stan zdrowia udaremnia mu związki miłosne.
— Jasne, oziębłość — i ktoś usiłował już zmienić temat, gdy Marcueil powtórzył:
— Mówię, proszę państwa, serio.
— A ja myślałam — mizdrzyła się przywiędła Pusycja Euprepia de Saint Jurieu — że miłość to uczucie.
— Zapewne, łaskawa pani — odrzekł Marcueil. — Dość dogadać się co do… tego, w czym rzecz… okazując uczucie.
— To poruszenie duszy — pośpieszył kardynał.
— Coś w tym stylu czytałem u Victora Cousina w dzieciństwie — dorzucił senator.
— Wzruszenie osłabia — zawołał Bathybius — chwała Benthamowi!
— Przychyliłbym się do zdania doktora — powiedział Marcueil.
— Czyli w myśl tej definicji — spytał Saint Jurieu — akt spełniony wyklucza miłość?
Henrietta Cyne ostentacyjnie ziewnęła.
— W żadnym razie — zapewnił Marcueil.
Damy uznały za stosowne szykować się do spąsowienia za wachlarzem lub skrycia za nim, że nie pąsowieją.
— W żadnym razie — dokończył — o ile następstwem dokonanego aktu stanie się z miejsca kolejny jako jedyna gwarancja dojścia tej… uczuciowości do skutku.
Tym razem wielu nie mogło powstrzymać uśmiechu.
Wszystko wskazywało, że gospodarz nie wzbraniał kpin w trakcie rozwijania swego paradoksu.
Fakt często to spotykany, że właśnie największych słabeuszy zajmują — w wyobraźni — nade wszystko wyczyny cielesne.
Tylko doktor zaoponował z flegmą:
— Wiadomo jednak, iż powtarzanie życiodajnego aktu prowadzi do obumarcia tkanek lub ich zatrucia, co zwiemy zmęczeniem.
— Powtarzanie zapewnia nawyk i na… bycie wprawy — odparł Marcueil z niezmienną powagą.
— Grunt to trening! — zawołał Arthur Gough.
— Strategia Mitrydatesa — zauważył chemik.
— Musztra — dodał generał.
— Prezentuj broń! Tempo pierwsze, drugie, trzecie! — zażartowała Henrietta Cyne.
— Otóż to, jak najbardziej — podsumował Marcueil — o ile nieskończony ciąg liczb byłaby pani uprzejma kontynuować do upadłego.
— Czyli, krótko mówiąc, aż po kres sił ludzkich — podsunęła swym mile sepleniącym akcentem Mrs Arabella Gough.
— Siły ludzkie, łaskawa pani, nie mają kresu — zapewnił niewzruszony André Marcueil.
Wbrew nowej okazji, jaką podsunął mówca, nie uśmiechano się już: obstawanie przy takiej tezie pozwalało na domysł, że Marcueil najwyraźniej ku czemuś zmierza. Lecz ku czemu? W jego powierzchowności wszystko dawało poznać, że mniej niż ktokolwiek inny zdolny byłby wkroczyć na ryzykowną drogę osobistego przykładu.
Ale nadzieja zawiodła: pozostało tylko czekać na dobitne zamknięcie dyskusji prawdą uniwersalną.
Wtedy ciszę przerwało znów podchwytliwe pytanie doktora:
— Miał pan na myśli organa pracujące i odpoczywające niemal równocześnie, co daje złudzenie, że nie znają spoczynku?
— By zostać przy uczuciach, choćby serce — wtrącił Elson.
— …Aż do zgonu — dokończył doktor.
— Trzeba zdać sobie sprawę, czym jest bezkresna praca — zauważył Marcueil. — Liczba skurczów i rozkurczów serca w trakcie ludzkiego życia, a nawet jednego jedynego dnia przekracza wszelkie wyobrażenie.
— Tylko że serce to nader prosty zespół mięśni — uściślił doktor.
— Bez benzyny moje motory zaraz stają — stwierdził Gough.
— Jednak do pomyślenia jest — zaryzykował chemik — paliwo, sukcesywnie wspomagające motor ludzki, co odsuwałoby w nieskończoność znużenie mięśniowe i nerwowe. Opracowałem niedawno coś w tym guście…
— Znów ten pański — obruszył się doktor — Perpetual Motion Food! Ciągle pan o nim mówi, a nikt go nie widział. Uwierzę, kiedy zechce pan przesłać próbkę nasze-
mu drogiemu…
— Że co? — spytał Marcueil. — Zapomniał pan, z całym szacunkiem, że prócz innych słabości nie władam angielskim.
— Pokarm Wiecznego Ruchu — przetłumaczył chemik.
— Brzmi kusząco — orzekł Bathybius. — Co pan o tym myśli, Marcueil?
— Wie pan dobrze, że na medycynie nie wyznaję się ani w ząb… aczkolwiek za najlepszego przyjaciela mam lekarza — dodał spiesznie Marcueil, skłaniając się przed Bathybiusem.
— Zaiste, jakby nazbyt się stara pamiętać, że nic nie wie, nic nie umie i taki jest wątły, łachudra — mruknął doktor.
— Nie trzeba tu wielkiej chemii — ciągnął Marcueil, zwracając się do Elsona. — Sprzężone systemy muskularno nerwowe zażywają, jak sądzę, absolutnego spoczynku, podczas gdy działa ich „dublet”. Warto choćby pamiętać, że jedna noga cyklisty odpoczywa, a nawet korzysta z samoistnego masażu, odświeżana swoistym kompresem, w trakcie pracy drugiej…
— No proszę! Czerpie pan z własnych doświadczeń? — spytał Bathybius. — Toż sam pan bodaj nie jeździ.
— Nie dość żwawy jestem, mój drogi, i ćwiczenia fizyczne jakoś mi nie służą — odparł Marcueil.
— Coś takiego! — mruknął znów doktor. — Toż umyślnie kreuje się na cielesną i duchową niedojdę… Ale czemu? Co prawda wygląda nietęgo.
— Skutki Perpetual Motion Food, bez narażania się na fatygę degustacji, będzie pan mógł ocenić jako zwykły widz mistrzostw — rzekł do Marcueila Elson. — Pojutrze startuje wyścig, gdzie stanowić on będzie jedyny pokarm drużyny cyklistów. Byłbym zaszczycony, gdyby nie znudziło pana dotrzymanie mi towarzystwa na mecie…
— Z kim ściga się ta drużyna? — zapytał Marcueil.
— Z pociągiem — odpowiedział Gough. — Ośmielam się twierdzić, że moja lokomotywa zdoła osiągnąć szybkości, o jakich nikomu się nawet nie śniło.
— Tak…? A dystans? — pytał dalej Marcueil.
— Dziesięć tysięcy mil — oznajmił Gough.
— Szesnaście tysięcy dziewięćset trzydzieści kilometrów — wyjaśnił Elson.
— O takich liczbach aż gadać się nie chce — stwierdziła Henrietta.
— To dalej niż odległość z Paryża do Morza Japońskiego — sprecyzował Gough. — A że na nasze pełne dziesięć tysięcy mil brak między Paryżem a Władywostokiem miejsca, zawracamy w dwóch trzecich trasy, między Irkuckiem a Stryjeńskiem.
— Słusznie — ocenił Marcueil — dzięki temu metę da się ustawić w Paryżu, tak dużo lepiej. Ile godzin ma zająć to wszystko?
— Przewidzieliśmy trasę pięciodniową — poinformował Gough.
— Niezłe tempo — zauważył Marcueil.
Na tę uwagę, odsłaniającą całą niekompetencję rozmówcy, mechanik i chemik ledwie powstrzymali wzruszenie ramion.
— Chciałem rzec — poprawił się Marcueil — że dużo ciekawiej byłoby uczestniczyć w wyścigu niż czekać na mecie.
— Pociąg prowadzi dwa pulmany — rzekł Elson. — Do pańskiej dyspozycji. Jako pasażerowie, nie licząc maszynistów, jadą tylko moja córka, ja i Gough.
— Moja żona się nie wybiera — dodał ten ostatni. — Jest zbyt nerwowa.
— Nie wiem, czy i ja nie jestem aby zbyt nerwowy — wyznał Marcueil. — Za to pewne, że zawsze w pociągu chwyta mnie choroba morska i lęk przed wypadkiem. Zamiast mej zasiedziałej osoby będą wam towarzyszyć moje najlepsze życzenia.
— Ale na mecie się pan, mimo wszystko, pojawi? — nastawał Elson.
— Postaram się, mimo wszystko, na mecie pojawić — zapewnił Marcueil, dziwnie wybijając słowa.
— Z czego właściwie składa się pański Motion Food? — spytał chemika Bathybius.
— Dobrze pan wie, że mi nie wolno zdradzić… niemniej opiera się na bazie strychniny i alkoholu — odpowiedział Elson.
— Strychnina, w znacznej dozie, to środek wzmacniający, wiadomo — ale alkohol? Dla pobudzenia kolarzy? To jakieś kpiny, ani krzty z pańskich teorii nie chwytam! — wykrzyknął doktor.
— Odeszliśmy, zdaje się, od spraw serca — stwierdziła w tejże chwili Mrs Gough.
— Do rzeczy, proszę państwa, do rzeczy — zachęcił bezdźwięcznym, wyzbytym emocji głosem Marcueil.
— Ludzkie siły miłosne są bez wątpienia niewyczerpane — podjęła Mrs Gough — lecz, jak stwierdził przed chwilą jeden z panów, chodzi o to, żeby się porozumieć: ciekawie byłoby wiedzieć, w którym punkcie… nieskończonego ciągu liczb płeć męska osiąga nieskończoność.
— Czytałem, że Katon Starszy docierał aż do dwu — zażartował Saint Jurieu — z tym, że jeden raz w zimie, a drugi w lecie.
— Miał sześćdziesiątkę, mój drogi — poprawiła go żona.
— To sporo — mruknął niebacznie generał, nie dając poznać, która z dwóch cyfr mu się marzy.
— W Pracach Herkulesa — wtrąciła aktorka — król Lizjasz podsuwa herosowi na jedną noc trzydzieści swoich nietkniętych córek i śpiewa do muzyki Claude’a Terrasse’a:
Oto mych cór dziewiczych okrągła trzydziestka,
Daruj, że nie mam więcej — dla ciebie to pestka!
— Melodyjne — uznała Mrs Gough.
— Całkiem niewarte trudu… — ocenił Saint Jurieu.
— Osiłka — przerwał Marcueil. — Poza tym, czy to pewne, że liczba wynosiła zaledwie trzydzieści?
— Na ile jeszcze coś pomnę z wykształcenia klasycznego — zauważył doktor — autorzy Prac Herkulesa złagodzili mitologię: dałbym głowę, że u Diodora Sycylijskiego czytałem: Herculem una nocte quinquaginta virgines mulieres reddidisse.
— To znaczy? — zapytała Henrietta.
— Pięćdziesiąt dziewic — objaśnił doktor.
— Ten sam Diodor, drogi doktorze — rzekł Marcueil — wspomina o niejakim Prokulusie.
— Owszem — potwierdził Bathybius — jegomościu, któremu powierzono sto sarmackich dziewic, a który na ich, wedle słów tekstu, zbezczeszczenie potrzebował nie więcej niż dwa tygodnie.
— Mowa o tym w Traktacie o daremności wiedzy, rozdział trzeci — uzupełnił Marcueil. — Ale dwa tygodnie! Czemu nie termin kwartalny?
— Tysiąc i jedna noc — przypomniał z kolei Elson — powiada, że trzeci saaluk, syn królewski, posiadł po czterdziestokroć, w ciągu czterdziestu nocy, czterdzieści prawiczek.
— Et, orientalne fantazje — uznał za stosowne skomentować Gough.
— Jest i inny orientalny specjał, niespecjalnie godny wiary, acz zawarty w świętej księdze — dorzucił Saint Jurieu. — Mahomet przechwala się w Koranie, że skupia w swej osobie wigor sześćdziesięciu mężczyzn.
— Co bynajmniej nie znaczy, że mógł sześćdziesiąt razy pod rząd — zauważyła dość bystrze małżonka senatora.
— Nikt nie obstawia wyżej? — spytał generał. — Coś mi się zdaje, że to gra na rozbicie banku. I że robi się niepoważna. Ja biorę na wstrzymanie.
— Och! Panie generale! — zakrzyknęła rozmówczyni.
— Jednakże, gdy był pan w Afryce… — zdradziecko zaszemrała mu w bródkę panna Cyne.
— W Afryce? — brzmiała odpowiedź. — Różnie bywało. Co prawda, nie zdarzyło mi się uczestniczyć w działaniach. Mogły zdarzyć się gwałty, raz czy dwa, jak to na wojnie…
— Raz czy dwa? To już liczba, a nawet dwie liczby, wystarczy uściślić — ożywił się Saint Jurieu.
— To tylko powiedzenie! Zaraz wyjaśnię — odrzekł generał. — A więc w Afryce służyłem w czasach pokoju. A jakie ma obowiązki żołnierz francuski na obczyźnie w dniach pokoju? Prowadzić się jak dzikus czy raczej szerzyć cywilizację wraz z jej kwintesencją — francuską galanterią? Stąd, gdy kobiety algierskie dochodziła wieść o przybyciu naszych oficerów, zmieniały się w nieokrzesane Arabki, bez pojęcia o dobrych manierach, wołając: „Ach! Nareszcie Francuzi, będzie ….!”.
— Panie generale, jestem tu z córką — oznajmił nie bez surowości, a w samą porę Elson.
— Ależ sądzę — zareplikował generał — że jak dotąd nasza rozmowa, w tym wszystkie te liczby…
— Mówicie o interesach? — dorozumiała się z przeuroczą naiwnością młoda Amerykanka.
Elson gestem nakazał jej się oddalić.
— Powinnyśmy były, drogie panie, zacząć od konsultacji doktora — zauważyła Mrs Gough — zamiast zmuszać się do wysłuchiwania tych wszystkich technicznych szkaradzieństw.
— W Bicêtre — zaczął Bathybius — miałem pod obserwacją idiotę, przy tym epileptyka, który całe życie, do ostatniego tchu, oddawał się niemal bez przerwy aktom seksualnym. Tyle że… siłą rzeczy samopas.
— Cóż za okropność! — zawołało kilka pań.
— Chcę przez to rzec, iż wszystko tłumaczy ekscytacja mózgowa — oznajmił doktor.
— Czyli że, pańskim zdaniem, kobieta w tym tylko przeszkadza? — spytała Henrietta.
— Toż uprzedzałem panią, że to przecież idiota.
— Ale… wszak wspomniał pan jego… uzdolnienia mózgowe! Nie był więc aż takim idiotą — stwierdziła Henrietta.
— Bo nie o mózg tu chodzi, tylko o rdzeń kręgowy jako ośrodek owych emocji — zareplikował doktor.
— Jego rdzeń był genialny — stwierdził Marcueil.
— Jednakże… skoro nie jesteśmy w Bicêtre… jak z tym bywa poza Bicêtre? — spytała Mrs Gough.
— Z medycznego punktu widzenia siły ludzkie obejmują od dziewięciu do najwyżej dwunastu razy w ciągu dwudziestu czterech godzin, a i to tylko wyjątkowo — poinformował Bathybius.
— Oto odpowiedź ludzkiej wiedzy apostołowi bezgraniczności sił ludzkich — nie bez przyjacielskiej ironii oznajmił gospodarzowi Elson.
— Żałuję — rzekł w ciszy, wzbudzonej przez wszystkie te z lekka komiczne ciekawostki, André Marcueil — że bez wyparcia się mych przekonań nie mogę podzielić zdania osób światowych ani zdania nauki; uczeni, jak państwu wiadomo, trwają w pojęciach dzikich z głębi Afryki, którzy dla przekazania liczb wyższych niż pięć — czyli od sześciu do tysiąca — puszczają w ruch dziesięć palców, mówiąc: „Mnóstwo mnóstwo”; w istocie jednak żywię pogląd, że
to pestka
nie tylko posiąść trzydzieści czy pięćdziesiąt dziewiczych córek króla Lizjasza, ale i pobić rekord Indiana „tak sławionego przez Teofrasta, Pliniusza i Ateneusza”, który to — jak poświadcza na gruncie owych autorów Rabelais — „z pomocą pewnego ziela zdołał jednego dnia siedemdziesiąt razy z okładem”.
— Siedemdziesiąt… a co ile okład? — zadrwił biegły w grze słów generał.
22.03.2011 18:14 | Pc:
ech, i ta okładka ;)