Bombardowania, hitlerowcy, getto i obóz koncentracyjny na rogatkach - to wojenny krajobraz Lublina. Mimo wszystko miasto podskórnie tętni rozrywką i erotyką. Na posterunku pozostaje komisarz Maciejewski. Sprawiedliwości szuka nawet w czasach, w których zbrodnia jest na porządku dziennym. A na imię jej będzie Aniela, trzecia i najmroczniejsza powieść z retrokryminalnego cyklu Marcina Wrońskiego, zaskakuje więc i poraża. Koniec przedwojennego Lublina i zagłada Żydów zostały w niej przejmująco odmalowane i stanowią bardzo ważny element fabuły.
W związku z premierą trzeciej części cyklu Marcina Wrońskiego, A na imię jej będzie Aniela, wydawnictwo W.A.B. wznawia pierwszy i drugi kryminał z komisarzem Maciejewskim, Morderstwo pod cenzurą oraz Kino Venus, które ukaże się z płytą audio Kryminalny Lublin (audycja przygotowana przez Stowarzyszenie Homo Faber).
Komisarz Maciejewski to oczywiście cykl retrokryminałów lubelskich, ale to także przedwojenna Polska statystyczna, taka, co to nie jest ani stolicą, ani kresami. Bawię się w nim historią i kryminalną fabułą, osobiście jednak szukam pretekstu do grzebania w przeszłości i odkopywania własnych korzeni. Szukam tego polsko-żydowskiego miasta, którego nie dane mi było zobaczyć, a dzięki temu, że o nim piszę, odnajduję równie zafascynowanych Czytelników, historyków, badaczy amatorów... To oni przekonują mnie, że warto dalej pisać, więc piszę, bo wiem, że mam dla kogo.
Marcin Wroński
AUTOR, AUTOR
Marcin Wroński (ur. 1972) - w latach 90. związany z trzecim obiegiem literackim - publikował m.in. w artzinach „Lampa i Iskra Boża", „Mała Ulicznica" i „Brytan OD NOWA". Zadebiutował zbiorem opowiadań Udo Pani Nocy (1992), a wkrótce ukazała się jego mikropowieść pijacko-przygodowa Obsesyjny motyw babiego lata (1994). Tworzył też piosenki i skecze dla prowadzonego przez siebie kabaretu „Osoby o Nieustalonej Tożsamości", był felietonistą i dziennikarzem radiowym, pracował jako nauczyciel, pisał książki dla dzieci. W 2007 roku opublikował pierwszy kryminał z serii o komisarzu Maciejewskim, Morderstwo pod cenzurą, a rok później kolejny - Kino Venus, oba nominowane do prestiżowych nagród literackich i omawiane przez wielu krytyków.
Marcin Wroński ostatnio wydał głośny thriller Officium Secretum. Pies Pański (W.A.B. 2010); obecnie pracuje nad czwartym tomem z serii o Maciejewskim oraz sztuką teatralną o Józefie Czechowiczu (poeta pojawił się już w retrokryminalnym cyklu jako Jerzy Trąbicz).
Strona autora: www.marcinwronski.art.pl
FRAGMENT POWIEŚCI
Cała tylna część magistratu i remiza straży ogniowej buchały kłębami dymu i pyłu, ale ognia nie było widać. Z przewróconego samochodu pożarniczego ze zmasakrowaną maską wypełzał wąż i niknął w oknie ratusza. Maciejewski nabrał głęboko powietrza i mrużąc oczy przed gryzącym dymem, skręcił w Świętoduską. Ludzka rzeka, która od kilku dni przelewała się Krakowskim Przedmieściem od strony Warszawy na Chełm i Zamość, gdy tylko ustało bombardowanie, znów ruszyła, oswojona już z widokiem spalonych aut, pożarów i trupów.
Na frontowych schodach urzędu leżał woźny magistracki, obejmując ramionami bombę. Palec bezwładnej prawej ręki wskazywał wejście dla interesantów. Stali tam blady jak ściana prezydent miasta oraz obsypany pyłem podinspektor Brożyński, w przeddzień wojny awansowany na komendanta wojewódzkiego policji, wraz z oficerem inspekcyjnym, podinspektorem Szeryńskim.
Trup woźnego i niewybuch, który ten przyciskał do piersi, nie interesowały ich wcale. Nikogo nie interesowały poza fotografem z „Expressu”. Zyga podszedł do zwłok i zacisnął palce na przegubie. Nie wyczuł pulsu.
– Niech pan da spokój, nie żyje! – wrzasnął dziennikarz, przekrzykując strażaków, którzy z drugiej strony placu próbowali jakoś zmieścić wóz z motopompą w zawalonej gruzem Bramie Krakowskiej. – Wyniósł bombę z magistratu i tu upadł.
Stare Miasto paliło się w kilku miejscach. Strażacy zdołali popchnąć motopompę jeszcze parę metrów, ale osiągnęli tylko tyle, że całkiem się zaklinowała. Kilku, z wężami pod pachą, spróbowało dojść do pożaru z drugiej strony, przez gruzy kompletnie zawalonego Hotelu Centralnego.
– Chociaż twarz mu trzeba przykryć. – Komisarz znów spojrzał na woźnego i przełknął głośno ślinę. Co jest?, pomyślał. Rozklejam się jak stara baba…
– Zrobię zdjęcie, to przykryję – burknął fotograf. – Wyjdź pan z kadru!
Zyga odetchnął głęboko, wyjął z kieszeni marynarki pogniecioną gazetę i podetknął ją pod obiektyw.
– No co? – Dziennikarz, nieco zaskoczony, odsunął aparat od oka.
– Bierz! – Komisarz wcisnął mu wczorajszy „Express”. – A spróbuj nie przykryć, to cię, sukinsynu, rodzona matka nie pozna. A jeśli pomylicie w gazecie jego nazwisko…
– Coś pan? I kim pan w ogóle jest?!
Zanim Maciejewski zdążył mu odpowiedzieć, ubiegł go Brożyński.
– Panie komisarzu!
Pozostawiając fotografa ze skwaszoną miną, Zyga wbiegł po stopniach ratusza.
– Szukałem pana, panie komendancie – zaczął.
– Już prawie nie jestem komendantem. Ewakuujemy się – przerwał mu Brożyński. – Chce pan jechać?
– Jak to? Gdzie jechać? – Maciejewski nie sądził, że jeszcze coś tego dnia może go zdziwić. A jednak!
– Na przedmoście rumuńskie, za nową linię obrony.
– Nową i ostatnią – mruknął komisarz pod nosem. – To jest rozkaz?
– Nie, to uprzejmość – skrzywił się Brożyński.
– Skoro to nie rozkaz, zostaję – zdecydował Zyga. – Niech pan weźmie komisarza Krafta. On ma żonę i dzieci.
– Właśnie o to chodzi, że ma żonę i dzieci! – Komendant niecierpliwie trzasnął się w udo złożonymi rękawiczkami. – Musiałbym mieć dla niego osobny wóz, a nie mam. Jest jedno miejsce, dlatego proponuję panu. Zresztą niech pan będzie rozsądny. Kraft jest ewangelik, ma niemieckie nazwisko i łatwiej niż pan wytrzyma te kilka miesięcy.
– Jakie kilka miesięcy? – zdziwił się Maciejewski.
– Zanim tu wrócimy. Z sojusznikami. To jak?
– Czy póki co pan inspektor jest jeszcze komendantem? – spytał Zyga przez zaciśnięte zęby.
Ależ miał ochotę demonstracyjnie stuknąć obcasami, tak cholernie służbowo, jak nie zdarzyło mu się od zakończenia kursu oficerskiego. Stuknąć i zameldować o ujęciu szpiega, poprosić o skontaktowanie z kontrwywiadem wojskowym. Jednak nawet takim facetom jak on przybywa rozsądku oraz instynktu samozachowawczego, kiedy dobiegają czterdziestki. Zacisnął tylko zęby, widząc, że Brożyński wciąż spogląda na Szeryńskiego, jakby spodziewał się podpowiedzi. Właśnie na Szeryńskiego, który od czterech lat pomagał temu idiocie Tomaszczykowi wyjść cało z każdej afery! Może było ziarno prawdy w plotkach, że łączyło ich coś więcej niż tylko wspólna nienawiść do żydokomuny…
– Panie komendancie, proszę o chwilę rozmowy w cztery oczy.
– Teraz? – Podinspektor znów niespokojnie zerknął w bok.
– To zajmie tylko chwilę.
Schodząc ze schodów, Maciejewski stwierdził z satysfakcją, że fotograf spełnił jego polecenie. Nawet przycisnął rogi gazety kawałkami cegieł.
– Słucham. – Brożyński stanął obok wraku osobowego fiata po przeciwnej stronie ulicy.
– Ujęliśmy szpiega.
– Jakiego znowu szpiega?– zdenerwował się komendant. – Pan ulega panice, Maciejewski!
– Wiem, co mówię. – Zyga przyciszył głos, choć krzyki strażaków powinny ich skutecznie zagłuszyć. – Proszę nie informować zwłaszcza inspektora Szeryńskiego. Ten szpieg to jego człowiek. To podkomisarz Tomaszczyk, panie komendancie.
– Cholera, jeszcze i to! – Brożyński zsunął czapkę z czoła. Do rosnących na nim kropli potu od razu przykleiły się drobinki sadzy i brudnoczerwony ceglany pył.
– Potrzebny mi kontakt z oficerem II Oddziału Sztabu – ciągnął Zyga. – Podobno jest w mieście premier Składkowski, więc może mógłbym…
Komendant skrzywił się, jakby właśnie rozbolały go wszystkie zęby.
– Premier wyjechał godzinę przed nalotem – powiedział. – Za to jedzie do nas pułkownik Kostek-Biernacki. Pański faworyt, jeśli się nie mylę.
– Pan komendant też nie lubi Pieśni o wodzu miłym? – spytał z przekąsem Zyga. Tym słynnym dokonaniem poetyckim udzielnego władcy Berezy Kartuskiej wciąż katowano dzieci w szkołach i dorosłych przez radio.
– Niech pan sobie nie wyciera gęby Piłsudskim! Pan dobrze wie, że na to jest ustawa – warknął podinspektor. – Kostek jeszcze nie dotarł do miasta, ale już zrobił tu burdel. Premier dał rozkaz ewakuacji, a ten chce przemienić Lublin w twierdzę – westchnął.
– Brzeską? – zarechotał Zyga. – Przepraszam, odmeldowuję się, panie komendancie.
„Corso” wciąż płonęło, ale kiedy Maciejewski przedzierał się przez tłum uchodźców w stronę komisariatu, przynajmniej można już było rozróżnić twarze. Systemem policyjnym, po kształcie nosa, kolorze oczu i innych znakach szczególnych, bo poeta, jak choćby Jerzy Trąbicz, którego teczkę Zyga właśnie spalił, zapewne napisałby coś o masie człowieczej i tysiącach oczu o jednakim wyrazie.
Za rogiem leżał przewrócony kiosk. Mijający go mężczyźni rzucali okiem do środka, ale już dawno został wyczyszczony z papierosów i pasty do butów Bata. Na chodniku walały się tylko gazety, a te mało kogo interesowały. Maciejewski podniósł jedną, był to „Głos Lubelski”, wczorajszy. Wygrzebał z kieszeni dziesięć groszy i wrzucił monetę do pustego kiosku. Wtedy zauważył przegapioną przez złodziei paczkę papierosów. Ostatnią i rozerwaną, z nieczytelną nalepką. Miał w kieszeni jeszcze złotówkę, ale płacić tyle forsy za uszkodzoną paczkę, którą kioskarz i tak już spisał na straty?… Ukradkiem wsadził ją do kieszeni. Wtedy jego uwagę zwrócił triumfalny krzyk dobiegający z kilkunastu gardeł od Kapucyńskiej, obok wciąż palącej się „Wiktorii”.
Tuż za rogiem w jezdni ział kilkumetrowy lej, w którym strażacy zatopili trzy węże. Dwie ręczne pompy i jedna spalinowa z sykiem wysysały wodę z rozerwanej bombą rury wodociągowej. Przy pożarze uwijało się kilkunastu mężczyzn w stalowych hełmach i czarnych od sadzy drelichach, ale ogień raz po raz wybuchał mocniejszym płomieniem. Kilku kolejnych wynosiło z ruin ciała i z rzadka żywych jeszcze ludzi.
To nie oni jednak krzyczeli, nie mieli zresztą powodów do radości. Wrzask dobiegał spod kolejnej kamienicy. Zyga musiał przejść obok leja, by dym odsłonił bank Goldera, również naruszony przez bomby, chociaż nieogarnięty pożarem. Szyld opadł, do połowy zasłaniając wejście, a przez pozbawione szyb okna przeciąg co chwilę wyrzucał bilety loteryjne, reklamowe ulotki, także banknoty.
– Żydek stawia! Żydek stawia! – darł się jakiś młody facet. Nie patrzył nawet, że na jeden podniesiony los lub banknot przypada pięć zwykłych śmieci, wszystko pakował do kieszeni i za koszulę. Inni byli bardziej wybredni. Kilku uliczników, podskakując, chwytało w locie pieniądze, a jakiś starszy człowiek rozgrzebywał laską papiery pod murem banku.
Zyga rozejrzał się za mundurowym policjantem, powinni już w końcu wyleźć z piwnicy i iść na miasto. Rzeczywiście zauważył jednego, ale ten zajęty był obszukiwaniem wynoszonych z hotelu ciał i spisywaniem danych z dokumentów. Mężczyźni mieli większe szanse na imienny napis na nagrobku dzięki noszeniu portfeli w kieszeniach. Kobiety i ich torebki, podczas wybuchu odrzucone wiele metrów od ciała… Róża!
Maciejewski podbiegł do strażaków przy motopompie.
– Jak na Szpitalnej? Pali się Szpitalna?
Jak wszystkie pielęgniarki, również jego kochanka od rana do późnej nocy była na dyżurze, ale jeśli jej wypieszczone mieszkanie, jej gramofon i radio też płonęły, trzeba będzie ją do tego przygotować. Przez ostatnie dwa lata Zyga mieszkał więcej u niej niż u siebie na Rurach i miał tam sporo swoich rzeczy, ale do żadnej z nich nie czuł szczególnego przywiązania. Pod tym względem był jak cholerny grecki filozof.
– Nie, jeszcze nie. – Strażak, niski facet z wąsem absurdalnie upodabniającym go do kanclerza Rzeszy, poprawił hełm. – Ale jak pan będziesz przeszkadzał, to ogień przeskoczy no i wiadomo.
Komisarz z ulgą zapalił papierosa, dziwnym trafem za pierwszym razem natrafiając na niespaloną zapałkę. I nagle zaniósł się kaszlem, czując smak perfumowanego, damskiego tytoniu.
– Jurek! Jurek Trąbicz! – zawołał ktoś tuż obok.
Maciejewski odwrócił się, słysząc znajome nazwisko. Kilka metrów dalej, oparty plecami o słup ogłoszeniowy, siedział nieznany mu młody mężczyzna, właściwie jeszcze chłopak. W ręce trzymał potłuczone okulary, na głowie miał prowizoryczny opatrunek.
Zyga spojrzał na swojego śmierdzącego papierosa. No tak, Trąbicz właśnie takie palił.
– Jurek! Jesteś tu?!
– Znam redaktora Trąbicza. – Maciejewski kucnął obok rannego. – Jest w mieście?
– Uciekliśmy z Warszawy. Byliśmy tu u fryzjera. – Facet wskazał zbombardowaną kamienicę za ruinami „Wiktorii”.
Komisarz znów pomyślał o Róży. I o swej nieboszczce ciotce. Obie miały chyba jakiś kontrakt z fryzjerami, bo nic, tylko „Byś się ostrzygł, byś się ogolił, Zygu…”. Maciejewski niekiedy ulegał, ale czego nie przepił i nie wydał na papierosy, wolał składać na książeczce PKO. Właśnie, trzeba będzie wypłacić, skoro banki odblokowały konta… Ha, kasa Goldera uczyniła to nawet bardzo spektakularnie!
– Jak do środka wpadła bomba, to wszyscy pod ściany, a on prosto na nią. Nie wiem, jakby chciał nas osłonić albo po prostu miał już dość… Pan dziennikarz? – Młody mężczyzna zmrużył krótkowzroczne oczy w dwie mikroskopijne szparki, ale chyba i tak nie był w stanie przyjrzeć się nieogolonej gębie Zygi.
– Nie, znajomy – pokręcił głową Maciejewski. – I co, bomba wybuchła?
– Nie wiem… Chyba tak, bo nas przysypało. Okulary… Sam pan widzi… – Ranny potrząsnął oprawkami, z których posypały się resztki soczewek. – A co mam myśleć? Kiedy poczułem tego papierosa, przez chwilę miałem nadzieję…
Nadzieję! Jeśli ta bomba wybuchła, z Trąbicza nic nie zostało. Ale jeśli wybuchła w zamkniętym pomieszczeniu, to jakim cudem ten żyje?
– Czyli nie widział pan jego śmierci? – upewnił się komisarz.
– Jak miałem widzieć, skoro okulary… Ale miał w kieszeni słownik niemiecki, podpisany. Wszystkie książki podpisywał, to łatwo będzie ustalić… Boże, jak to brzmi! – Facet westchnął głęboko. – A pan, skoro znajomy Jurka, może też poeta?
To już więcej niż ślepota, to musi być szok, uznał Zyga. Właściwie co mu szkodziło w tej sytuacji powiedzieć, kim jest. Ale zrobił to za niego posterunkowy Orczak, po kolejnej scysji z Prokopczukiem przeniesiony do I Komisariatu.
– Panie komisarzu… – odchrząknął.
Maciejewski podniósł głowę. Mundurowych przy hotelu było już trzech, udało im się nawet odsunąć gapiów na drugą stronę ulicy i zrobić porządek z wariatem od losów i ulotek.
– Panie komisarzu, rozkazał pan natychmiast meldować, jakby jakaś kobieta… Tam! – wskazał palcem rząd niezidentyfikowanych ciał wyniesionych przez strażaków z hotelu.
– A co może być podejrzanego w kobiecie zabitej bombą, posterunkowy? – burknął Zyga.
Ranny chłopak podniósł się nieco i zmrużył oczy jeszcze bardziej. A może je zamknął.
– Bo zgodnie z rozkazem wszystkie dokładnie oglądałem i ona nie ma… Jakby to powiedzieć… – zmieszał się posterunkowy. – Oglądałem dokładnie, ale tylko wedle rozkazu!
– No mówcie wreszcie! – Maciejewski wstał. Chciał wyrzucić pedalskiego papierosa, ale tknięty jakimś impulsem wcisnął go w palce rannemu. Ten zaciągnął się zachłannie.
– Ona nie żyje bez majtek, panie komisarzu – wyjaśnił czerwony jak burak Orczak.
Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2011
Wydanie I
Warszawa 2011