Skierujmy na chwilkę uwagę na ewakuację schroniska dla zwierząt.
Scena pierwsza
Oto przyjeżdża stara, spróchniała baba, bierze jednego z tych agresywnych psów z boksów, drugiego nie może, cóż, żyj, stare truchło, dobre i to, wychodzi, zaraz zaraz, podbiega do niej narwana, psychiczna, emocjonalna, spontaniczna, głupia wolontariuszka z włosem nierozwianym, bo tłustym i przylepionym do żółtej skóry o wielkich porach: weź psa – mówi, pani, ja nimoge – broni się truchło, weź psa, ci mówię, kochany, wielki, trochę się na nogach słania. Jadł tofu? Nie, grzybicę śród piaszczystej kępy wymodlił, każda noga innej długości, a nóg dwie. Krzywa, wypalona grzywa na karku i obwisłe bezwłose jądra, grzybicę ma biedak. Starą babę, któż znał ją za życia, gówno to obchodzi, przepycha się do wyjścia, ze grzybicy szydzi, do domu nie weźmie, że to dzieci pozaraża, koty, bydło, dobytek, szczury by się może i przydało, a zresztą idźże, stara wariatko, nie biere i już.
– Przebóg! – Odzywa się kawaler w te słowa – toż to istny smętarz! – Wibruje głos repliki na prośbę żebraczą, grzybiczną elegię uciąwszy w pół słowa. – Kędy rwałem to kwiecie – wręcza dostojną ręką bukiet szalonej wolontariuszce – w powodzi rwałem, żadnymi słowy niepodobna wyznać, jak mi się za Japonią ściska, ale powódź mi śmierć bez lęku zgotowała samurajską. Tu grób mój w ziemi krakowskiej, tu grób twój – skłonił głowę – grób twój tu, tu masz! – Krzyknął i czubkiem buta grób wykopał. Grzybiczny pies w pomąconych chęciach turla się do grobu, ogonem merda, skruszone podłe grzybiczne kajdany! Morda moja, taki stary, a tak się śmieje, co za psisko, grudą przykryty, istny smętarz!
Słychać szum potoku. Wielka woda obrosła sadłem, na tłustej jej powierzchni, niczym oka w barszczyku, suną bąbelki. Oklaski i brawa.
Scena druga
Nagle przybiega nad Wisłę śród słoty podobny rycerzowi młodzieniec, w fajki odziany bogato. Nasz chłopiec pod modrzewiem okrywa damę ramieniem i strzyka śliną. Szepce maniurce słówka do ucha, niewiasta słuch wytęża. Ale cóż to? Zmoknięte dusze świadków miłości czują, jak woda toruje sobie w nich złowieszczą drogę. Młody jest strzelcem w tutejszym borze. Kim jest dziewczyna? Ja nie wiem.
Scena trzecia
Ecie pecie, porwała mi rzeka dziecie – wielka woda wzbiera (cóż, jest tylko wodą, bez szans na bycie czymś innym), widzom na rym się zbiera. Matce, co dziecię woda utopiła, nabrzmiała na czole żyła. O, ty nędzo niemyta, strupami syfu pokryta – matka bije piąstkami Wielką Wodę i w płacz. Nie płacz, kobieto, do cholery, bo się poziom podniesie!
A pośród tłumu alejkami przedziera się straż miejska konikami, urażeni oporem bryzę wodną podziwiają...
I pytają: A co to za przekleństwa naruszające porządek stanu klęski żywiołowej?
Matka odpowiada, zapominając o wierszu: smutna jestem, nie mogę znaleźć przyczyny. Czy śmierć dziecka, zagłada rzeki... Motyw mój błahy?
Odpowiadają: A to przypadek, że tak powiem, usprawiedliwiony, przewidziany regulaminem stanów wyjątkowych. Otóż obywatelka jak pani winna jest udać się w kierunku najbliższego wora z piachem przed wodą chroniącym i piach ów wsypać do gęby, zresztą prewencja w unikaniu wulgaryzmów zalecana jest wszystkim niesubordynowanym werbalnie obywatelom.
Opodal dąsa się zmoknięta młodzież i nuci:
A myśmy piachem gęb nie zatkali,
Staliśmy tak, jakeśmy stali.
Olga Stawińska – ur. 1986, studentka filologii słowackiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. W wolnych chwilach wychowuje czteroletniego psa i czyta sobie.
grafika: Jonáš Gruska