Wymienione nazwiska mistrzów literatury światowej sugerują, z jakim typem pisarstwa mamy do czynienia – ascetycznym formalnie, przesiąkniętym jadowitą ironią, zaangażowanym i nieprzyjemnym jednocześnie (w tym samym sensie, w jakim nieprzyjemne są książki Elfriede Jelinek). Powieść Zeh równie dobrze mogłaby być rozpisanym na kilku aktorów, kameralnym dramatem scenicznym, którego akcja dzieje się w sali rozpraw sądowych. Postacie reprezentują konkretne role: mamy oskarżyciela, sędziów, obrońcę, oskarżonych. Autorka nie pierwszy już raz robi użytek ze swojego prawniczego wykształcenia. Z każdą kolejną książką drąży tkwiące w rozmaitych systemach aporie, prowadząc etyczną refleksję. Tym razem akcję powieści osadziła w nieodległej przyszłości, w drugiej połowie XXI wieku. Trzeba przyznać, że wizja, którą podpowiada, mimo zauważalnego przerysowania, wydaje się zaskakująco bliska i może dlatego jest jednocześnie tak przerażająca.

Wyobraźmy sobie „normalność”... Czy istnieje jakaś jej definicja? Czy naprawdę chcemy tego samego? Jaki system polityczny mógłby zagwarantować szczęście wszystkim bez wyjątku? I tu zaczynają się kłopoty, ponieważ ile osób, tyle wersji „normalności”. W świecie przyszłości postanowiono wypracować jednak taki kompromis, który pogodziłby wszystkich ludzi i zjednoczył ich jako wspólnotę o połączonych celach. System, który powstał w oparciu o taką umowę, nazwano „METODĄ”. Najprościej można zdefiniować ją jako ścisły związek między dobrem osobistym i powszechnym, zgodność interesów, pochwałę „zdrowego rozumu”. Za najwyższą wartość uznano więc zdrowie, co nie powinno raczej budzić kontrowersji.
Wciąż przecież życzymy sobie zdrowia albo narzekamy na jego brak. W czasach ubóstwienia ludzkiego ciała to ono podpowiada ludziom, jak organizować rzeczywistość.

W świecie Corpus delicti najważniejsze jest utrzymywanie higieny oraz restrykcyjne przestrzeganie zasad – obywatele są zobligowani, by regularnie oddawać raporty dotyczące snu i odżywiania, w ich domowych toaletach zamontowane są sensory, które kontrolują poziom substancji w organizmach, zakazane są papierosy, kofeina (jest jak narkotyk, który można nielegalnie zdobyć w proszku), podczas domowych wizyt goście częstują się gorącą wodą, czasem z dodatkiem niewielkiej ilości cytryny. Także dobór partnerów nie jest obojętny – decyduje o nim instytucja zwana Centralnym Pośrednictwem Partnerów, która swata pary w oparciu o jak najlepszą zgodność ich systemów immunologicznych. Przecież „miłość” jest jedynie synonimem tolerowania się określonych układów odpornościowych. Każdy inny związek jest chory. Wszystko to oczywiście bardziej przypomina terror zdrowia niż zakładaną „normalność”.

W tym momencie mogłoby się wydawać, że z powieści wypływa przede wszystkim lamentacja nad zatraconymi bezpowrotnie ideami i uśmierconą duszą. Wówczas musielibyśmy potraktować powieść Zeh z rezerwą, stwierdzając, że wiele nowego z niej nie wynika. Niemiecka autorka nie pisze jednak książek z prostym morałem, które miałyby przypomnieć, gdzie leży dobro, a gdzie zło. Skąd bowiem wziąć pewność? Kto mógłby o tym decydować? Najlepiej ów dylemat wyraża główna bohaterka książki, młoda biolożka – Mia Holl.

Wokół niej koncentruje się akcja powieści. Jej brat, Moritz, został skazany przez funkcjonariuszy METODY za gwałt i zabicie kobiety; zidentyfikowano go przez badanie DNA. Mimo to, mężczyzna upiera się, że jest niewinny, przez co zuchwale podważa nieomylność METODY. To bezsprzecznie szkodzi jej społecznemu wizerunkowi. Moritz ostatecznie popełnia samobójstwo w więzieniu, zaś jedyną osobą, która upomina się o jego pamięć, jest cierpiąca na schizofrenię Mia. Paradoks polega na tym, że bohaterka dotychczas była wielką zwolenniczką METODY, prowadziła o nią długie boje z niepokornym Moritzem, apologetą niczym nieskrępowanej wolności jednostki. W pewnym momencie wypowiada on znamienne słowa: tylko wtedy, gdy będę umiał się zdecydować również na śmierć, wybór na korzyść życia będzie miał wartość. Jego samobójstwo, przywodzące na myśl losy bohaterów powieści Dostojewskiego, ma być aktem najwyższej wolności.

Mia staje przed dylematem godnym współczesnej (przyszłej?) Antygony: Albo przeklnę system, wobec którego METODY nie ma alternatywy, albo sprzeniewierzę się miłości do brata, w którego niewinność wierzę równie mocno, jak we własne istnienie.

Bohaterce towarzyszy silna potrzeba dookreślenia samej siebie. Nie wystarcza jej ciągłe tkwienie w sferze „pomiędzy”, na które paradoksalnie skazuje ją rozum. Jednak to nie Kartezjusz z jego nadrzędnym cogito wzięty jest tu na celownik. Mia cierpi w pewnym sensie na głód idei. Po śmierci brata nie jest zdolna znów zawierzyć METODZIE. Czuje się kompletnie zagubiona, ponieważ brak jest trwałej instancji, fundamentu, na którym można by oprzeć obiektywną prawdę. Dlatego niejasny jest stosunek Mii do jej największego przeciwnika, diablo inteligentnego reprezentanta METODY – Heinricha Kramera. To postać prawdziwie mefistofeliczna, bardzo zresztą typowa dla powieści Julii Zeh – cyniczna, doskonale opanowana, w arcydzielny sposób wykorzystująca własny potencjał retoryczny. Kramer jest dla niezdecydowanej Mii radykalną pokusą, niesie jej możliwość przystąpienia do kościoła METODY, w którym nie ma miejsca na wątpliwości, nadrzędna jest wierność idei, prawda zaś to wyłącznie pragmatyczny twór. Kramer to również współczesne echo faszyzmu, ukrywające się pod hasłami „normatywności”, „zdrowego rozumu”, reprezentujące alternatywę dla wszystkich zmęczonych „ponowoczesnym” nieokreśleniem, płynnością, niezdefiniowaniem. Już choćby dla samych dysput Kramera i Mii, toczących się gdzieś wokół odwiecznego konfliktu rozumu i uczuć, jak i stawiających pytania o współczesne formuły duchowości lub alternatywy dla nich, warto po Corpus delicti sięgnąć.

Na pierwszy rzut oka świat, który poznajemy na kartach powieści, wydaje się spełnieniem odwiecznego marzenia o zdrowym, sytym i bezpiecznym społeczeństwie. Kiedy jednak podchodzimy do tego obrazka bliżej, rzucają się w oczy rysy i pęknięcia. Corpus delicti ma się do Sofoklesowskiej Antygony tak, jak miałby się do oryginału remake Dreyerowskiego Męczeństwa Joanny d’Arc zrobiony przez ironistę pokroju, powiedzmy, Quentina Tarantino. Chociaż tu nikomu nie jest do śmiechu. Pisarka przenicowuje antyczną historię, bierze męczeństwo w ironiczny nawias, wykracza ponad literaturę.

Juli Zeh, Corpus delicti
przeł. Sława Lisiecka
WAB, 2011