Życie n I, blm., stan organizmu polegający na nieprzerwanym ciągu biochemicznych procesów przemiany materii i energii, związanych z wymianą materii i energii z otoczeniem, charakteryzujący się tym, że organizm odżywia się, oddycha, wydala zbędne produkty, reaguje na szereg bodźców, wzrasta, rozmnaża się, częstokroć ma zdolność poruszania się...

Julia Fiedorczuk w swojej kolejnej, po Poranku Marii, książce prozatorskiej – a zarazem pierwszej powieści – cytuje słownikowe definicje, pokazując, że słowa są pedantyczne, nie lubią bałaganu życia, określają się same przez siebie. Dlatego powiedzieć o Białej Ofelii, że to książka o dwóch kobietach, Annie i Elizie, ich zapoczątkowanej w dzieciństwie przyjaźni, wspólnym dorastaniu i końcowym uwikłaniu w relację doprowadzającą do uzależnienia jednej z kobiet od drugiej, to o wiele za mało. Wydaje się, że ów szkielet fabularny jest niezwykle kruchy i dopiero narosłe na nim obolałe mięśnie niezdatności słów, ich nieadekwatności w stosunku do uczuć, sytuacji czy pragnienia całkowitego porozumienia oraz smutek wynikający z tej nieuniknionej niekompatybilności czyni ciało powieści Fiedorczuk do cna rzeczywistym, namacalnym.

Jak opisać życie Anny, bohaterki Białej Ofelii? Wymyka się ono słownikowej definicji, nieustannie zmienia swój kształt, ucieka od jednoznaczności: początkowo jest obietnicą, kieruje myśli w stronę przyszłości, chcąc dotknąć jej czoła, zbadać jej temperaturę: czuła, że nikt nie jest taki jak ona. I że jej pojedynczość jest obietnicą, z której coś wyniknie – coś wspaniałego. Później zmienia się, przekształcając karmioną poczuciem wyjątkowości młodzieńczą ciekawość przyszłości w nie-życie: Niektóre rzeczy już się nieodwracalnie wydarzyły: niektóre jeszcze przed jej narodzinami.
W tej pojedynczości – samotności – wszyscy są tacy sami. Poza tymi, którzy maja dość siły i tupetu, żeby z tej fikcyjnej pojedynczości uczynić pojedynczość prawdziwą – żeby w nią uwierzyć i sprawić, by inni też uwierzyli.
Do nich należy Eliza.

Niektórzy rodzą się ze smutkiem we krwi, i nawet jeśli, podobnie jak Anna, zostają wybrani przez tych, w których krwiobiegu płynie radość (jak Eliza), nie zaznają szczęścia inaczej niż przez bezustanne upuszczanie własnej krwi (zabieganie o uwagę, błaganie o czułość, niemal żebranie o bliskość), co pozbawia ich sił. Przykładem może być moment, kiedy Eliza mówi Annie, że chce być pisarką, i jasne jest, że nią będzie, jest z tych, którym się udaje, wierzy w prawdziwość swojej wyjątkowości, emituje ją na innych. Choć słowa nękają nie ją, a właśnie Annę, która czuje ich obcość, bada je, nieustannie sylabizuje, męczy się ze nimi, siłuje (tak trudno było jej wypowiadać jakiekolwiek słowa, były jak martwe płody w jej ustach, twarde i suche. Codziennie traciła więcej i więcej słów, musiała je wypluwać, bo okazywały się całkowicie niezdatne do użytku) – wiadomo, że Anna prędzej umrze na słowa, niż pokona je w grze zwanej literaturą, co udaje się Elizie.

Nie-życie Anny to powtarzająca się długa chwila pomiędzy otwarciem oczu a zmierzchem: wtedy trzeba się umyć, posprzątać, zjeść, umyć naczynia, trzeba się nie bać i dużo uśmiechać, trzeba włączyć komputer i pracować. Trzeba wszystko zaczynać od początku, codziennie. Anna budzi się, zaczyna być, zaczyna myśleć, zaczyna definiować siebie zdefiniowanymi słowami i miotać się we własnym znaczeniu. A wieczorem układa się do snu i pozwala się przekonać, że świat nie istnieje. Aż do jutra.

Miłość: głębokie przywiązanie do kogoś lub czegoś, umiłowanie, kochanie kogoś, czegoś; gorące, namiętne uczucie do osoby płci odmiennej; pot. także: stosunek miłosny, pożycie erotyczne.

Kiedy Anna i Eliza spotykają się po latach i spotkanie to łączy je w sposób, jakiego żadna z nich się nie spodziewała, bo rodzi uczucia gorętsze i niedefiniowalne, życie Anny jak gdyby wskakuje nagle na właściwy tor. Jednak naprawdę jest on ślepy, prowadzi donikąd: pieczołowicie osadzony na miłości, silnej potrzebie bliskości, obecności, bycia z, biegnie ku odrzuceniu, nieodwzajemnieniu, które są tunelem bez światła, bez wyjścia. Eliza nagromadziła liczną kolekcję miłości – praca, podróże, spotkanie autorskie... – życie żwawo pulsuje w jej skroni. Anna, początkowo będąca dla przyjaciółki ucieleśnionym wspomnieniem dzieciństwa, które można dotknąć, poczuć, staje się z czasem czymś w rodzaju zadartej skórki przy paznokciu, jest niejako częścią ciała Elizy, uruchamia jego pamięć, ale jest tym kawałkiem, który irytuje, drażni, który chciałoby się odgryźć. Tak samo intensywnie, jak porusza czytelnika samo-nie-wystarczalność Anny, wpatrzenie w drugą osobę, przekonanie, że skoro inni mnie nie zauważają, to chociaż zobaczą moje odbicie w źrenicach ukochanej osoby, „lepszej”, widocznej, żywej, mającej słowa na swoich usługach, tak boli szczątkowe zapotrzebowanie Elizy na miłość Anny.

Eliza zarzuca jej, że myli życie ze snem, ale czy możliwe jest ich całkowite rozdzielenie, szczególnie w sytuacji, gdy dzięki drugiej osobie zaczynamy przypominać sobie, że jesteśmy? Kiedy pojawia się ktoś na tyle bliski, że pozwalamy mu/jej nucić do snu, nie chcemy już spać, bo sen jest wtedy na jawie, a jawa jest we śnie. A pobudka jest tu i tu, zarówno wybudzenie z życia, jak i wybudzenie ze snu boli, bo zawsze wiąże się z odrzuceniem: nie chcę już spać, nie chcę już żyć. Dlatego, uzależniając swoje wyśnione życie od obecności Elizy, Anna tak miesza porządki, by w końcu siłą nieodwzajemnionych uczuć zostać wypchnięta z jednego w drugi.

Czasem myślę, że powinny istnieć co najwyżej dwa słowa. „Jesteś?” – pytałby jeden człowiek drugiego człowieka. „Jestem” – odpowiadałby wtedy drugi człowiek, gdyby był, a gdyby go nie było, to nic by nie odpowiadał, wobec czego nie potrzebowałby żadnych słów, żadnego „nie”.

 
Julia Fiedorczuk nie boi się przyznać, że słowa to kamienie, twarde, raniące stopy, niepodatne na zmianę kształtu, szkodliwe dla organizmu: Większość zdań brzmi niedorzecznie, dziwię się czasem, że ludziom udaje się od czasu do czasu osiągnąć jakiś rodzaj porozumienia (chyba im się udaje?) za pomocą słów. Ja mam trudności, żeby porozumieć się sama ze sobą, kiedy mówię: „niczego mi nie brakuje”, to co właściwie mówię? I do kogo? Jednak autorce udaje się zaczarować słowa, poruszyć je i nas zarazem, bo kiedy czytamy Białą Ofelię, słowa wchodzą pod skórę, usadawiają się gdzieś w dole brzucha, zagnieżdżają w kanalikach łzowych, szumią w głowie.

Autorka przeplata tekst powieści słowami piosenek. Czytając Białą Ofelię, czułam, jak słowa jednej, śpiewanej przez Tori Amos, łaskotały mnie w usta:
Ophelia your secret is safe
Ophelia you must break the chain
Some girls will get their way
Some fathers will control from the grave
Ophelia you must remember.


Julia Fiedorczuk, Biała Ofelia
Biuro Literackie, 2011

ANNA WAJNER O PORANKU MARII JULII FIEDORCZUK