Mirosław Gabryś jest autorem trzech tomików poetyckich, jednej książki prozatorskiej – swego rodzaju dziennika pobytu na Islandii, a także twórcą wyrazistego, acz prostego image’u: jak wynika z jego wypowiedzi oraz strony internetowej, podobnie jak bohaterowie jego utworów ubiera się na czarno, prowadzi wysoce urazmaicone  towarzysko życie, imał się w nim wielu bardziej lub mniej legalnych zajęć, a kobiety traktuje jako element rozrywkowy. Taki jest także Czarny, narrator najnowszego tomu.

Zwłoki monterów idą w miasto to jego wartki monolog, ułożony z dawniejszych wspomnień i scen bardziej, jak można się domyślać, bieżących, z rzadką precyzją scalonych tematycznie. Są to zasadniczo wydarzenia rozgrywające się w bez trudu rozpoznawalnym Cieszynie – zresztą rodzinnym mieście Gabrysia, nie wiedzieć czemu kryptonimowanym w powieści jako Piczyn – i niekiedy w niedalekich beskidzkich miejscowościach, na przykład Wiśle, czy w dalszej Lanckoronie. Czarnemu towarzyszą wiernie koledzy o równie oryginalnych pseudonimach: Martwy i Zimny; co jakiś czas dokonuje on zbliżenia na inne postaci, jednak tylko niektóre z nich mają szanse zapaść wyraźniej w pamięć czytelnika. Wszyscy zajmują się – zbiorowo, samotnie lub w podgrupach – przemysłowym, chciałoby się rzec, piciem alkoholu, ewentualnie niespecjalnie pomysłowymi usiłowaniami zdobycia niezbędnych do tego środków, ewentualnie – o ile pamięć Czarnego nie zawodzi i potrafi on przywołać z niej elementy minionych wieczorów – tym, co jest konsekwencją upojenia, jak na przykład defenestracją zastawy stołowej, pospiesznym seksem czy zanieczyszczaniem autobusów, knajpianych toalet i cudzych wycieraczek.

    
Wokół fizjologii – czy lepiej powiedzieć, w duchu skatologii – zbudowana jest większość tych motywów książki Gabrysia, które, jak się wydaje, zabarwiać ją mają humorem, rubasznym i szyderczym. Z drugiej jednak strony szczegółowość i liczba wykorzystujących ten schemat opisów, które posługują się przy tym bezpośrednim, pozbawionym jakiegokolwiek ironicznego ornamentu językiem, czynią je w lekturze dość problematycznymi. Naturalistyczne relacje z wymiotów i defekacji przestają wykazywać potencjał komiczny, choć ich oddziaływanie na czytelnika pozostaje doprawdy silne. Nie trzeba być wydelikaconym czy pruderyjnym, żeby lektura powieści zaczęła powodować nieokreślony początkowo niepokój.
    
Humorystyczne imprezowe perypetie wciąż stosunkowo młodych mężczyzn, opowiadane przez jednego z nich w retorycznym, potoczystym monologu: przywiodło mi to na myśl książeczkę pochodzącą sprzed już – aż trudno mi było w to uwierzyć – dziesięciu lat, Tequilę Krzysztofa Vargi. Wśród licznych jednak różnic między tymi powieściami dwie rzucają się w oczy szczególnie, zwłaszcza że dotyczą po prostu tego, kim są ich bohaterowie. U Vargi to – co prawda znajdujący się na zakręcie kariery – muzycy punkowego zespołu, którzy zdołali osiągnąć profesjonalizm, zachować niezależność i zdobyć sobie publiczność. U Gabrysia niespodziewanie pod koniec książki dowiadujemy się, że Martwy, Zimny i Czarny również swego czasu tworzyli zespół, i to nie byle jaki, bo przecież twój band zawsze jest najlepszy, choćby wszyscy w nim rzępolili jak ostatnie kaleki. Jego historia nie trwała jednak zbyt długo: na początku były jeszcze jakieś próby, ale już wtedy więcej czasu siedzieliśmy z browarami niż z gitarami. (...) Ostatecznie sprzedaliśmy gitary i przepiliśmy je. Tak się skończyła historia najlepszej kapeli w dziejach dark wave.
    
A sam narrator? Wokalista z Tequili, nie stroniąc bynajmniej od obsceny, a wulgaryzmów i slangu używając z o wiele większym niż Czarny rozmachem, zdobywał sobie czytelnika tym, że jego opowieść zbudowana była na prześmiewczym dystansie do siebie samego, na inteligentnym rozpoznaniu także własnych uwarunkowań i słabości. Natomiast Zwłoki monterów idą w miasto mam ochotę czytać przeciwko zachwyconemu sobą narratorowi, eksponującemu samozadowolenie – które pozostaje w nieprzyjemnym kontraście z narastającym w trakcie lektury poczuciem upiornej jałowości jego poczynań i egzystencji.
    
Narracja Czarnego inkrustowana jest krótkimi wymianami zdań z bezimienną postacią (czy postaciami) – przeważnie można by ją zidentyfikować z jedną z licznie występujących w otoczeniu lalek, którą zapewne w jakimś momencie zaczął wedle swego zwyczaju nazywać dziecinką, teraz natomiast przedstawianą jako nieznośna, gderliwa baba, na której upomnienia z nieubłaganą regularnością padają – powiedzmy – błyskotliwe riposty. Co robi ta wódka w samochodzie?! – Ratuje mi życie. Gdybyś nie pił, tobyś się nie bał, nie miałbyś żadnych lęków. – Pewnie. Odwaga to cecha abstynentów. Wątki, które Czarny porusza, często są urywane, niekiedy przed osiągnięciem puenty, niektóre motywy powtarzają się, większość zaznaczona jest bardzo pobieżnie, szkicowo. Można to uznać za odzwierciedlenie jego godnej pożałowania kondycji, jak sam mówi: zamazują mi się w pamięci te historyjki z życia monterów, ktoś szarą farbą przejechał mi po głowie i amnezja skacze o tyczce jak Władysław Kozakiewicz. Tak też można wytłumaczyć powierzchowność portretów spotykanych przezeń postaci, a także jego do nich z reguły pogardliwy stosunek. Na ostatnich stronach powieści zaznaczone zostaje przemijanie świata widzianego przez bohaterów jako pełny, barwny – świata młodości. Ich jednak stać w tej sytuacji głównie na tandetny sen o Lazurowym Wybrzeżu, kontrastujący z nędzą ich faktycznego położenia. (A ten znowu pijany bełkocze przez sen).
    
Czy więc Zwłoki monterów... to raczej właściwie książka moralizatorska? Przestrzegająca, że gdy mija – bądź przeciąga się – czas nieskrępowanego imprezowania, radosnej początkowo monterki, żarty montera stają się smutne, anegdoty się dłużą, kontakt z nim powoduje jednocześnie irytację i skrępowane zażenowanie? Problem w tym, że czytelnik poskładanej z tego wszystkiego powieści zaczyna marzyć, żeby miała ona jednak objętość o ponad połowę krótszej Tequili. Oraz chociaż cząstkę jej dystansu. Tymczasem nie dość, że autor sygnalizuje pokrótce co najmniej kilkunastu literackich patronów swego przedsięwzięcia, to jeszcze na pierwszym miejscu – również w zapowiedzi wydawniczej – zostaje wśród nich wyeksponowany Jerzy Pilch. Niezbyt przekonująca to próba wykorzystania zbliżonej lokalizacji geograficznej literackiej rzeczywistości i niezbyt głębokie odczytanie prozy autora Mocnego Anioła – choć nikt nie zaprzeczy, że i ten pisuje o wódce. Jednak choć z Wisły – i rzeczywistej, i Pilchowskiej – do Cieszyna faktycznie jest bardzo blisko, to do Piczyna – o wiele dalej.


Mirosław Gabryś, Zwłoki monterów idą w miasto
WL, 2011