Wciąż jeszcze pojawiają się na naszych ekranach odcinki pornograficznej (w znaczeniu torture porn) serii pt. Piła (2002–?), gdzie samookaleczenie jest ukazane jako droga do moralnego wzrostu i – sic! – docenienia daru, jakim jest życie. O ile tamte ociekające zmaltretowanym mięsem filmy ledwo co wychodzą poza kręgi fanowskie, wiernie zjawiające się na każdej halloweenowej premierze, o tyle film Boyle’a ubiega się o główne tegoroczne Oscary.
Boyle kręci tę opowieść tak, jak kręcił Slumdoga…: kolory nasycone jak na najlepszych billboardach, wideoklipowy montaż, unieruchomiony bohater oglądający w retrospekcjach „film swego własnego życia” (jest tu nawet sekwencja snu przypominająca teleturniej, jakby żywcem wyjęta z Milionera z ulicy).
Byłoby aktem zupełniej ślepoty nie docenić warsztatu Jamesa Franco – kłopot w tym, że nie ratuje on tego skandalicznie powierzchownego filmu. Franco jest dzielnym młodym aktorem, który robi co może z rolą – mimo, że Aron nie jest w tym filmie nawet postacią (choć, jak czytam w nowym „Kinie”, da się w nim podobno dostrzec „młodego nonkonformistę”). Nie wiemy o nim nic z wyjątkiem banałów dorzucanych przez Boyle’a w retrospekcjach. („Był samolubny”; „Nie oddzwonił do mamy”, etc.) W momencie, w którym bohater przyznaje się do winy (hę…?) i powiada: „To ja, ja to wybrałem” – jest tak, jakbyśmy słuchali new age’owego kazania na temat akceptacji własnej karmy. Nie wiem, kto przy zdrowych zmysłach może powiedzieć, że piekielna przygoda prawdziwego Arona była zawiniona przez jego niedostatki jako syna czy kochanka. Nieuwaga – OK, lekkomyślność – jasne. Ale sugestia, jakoby Aron płacił w skalnej przełęczy za swoje grzechy, jest moralnie wstrętna, bo przykłada miary taniego melodramatu do autentycznego ludzkiego koszmaru.
Mrożący krew w żyłach epizod zostaje potraktowany jako pretekst do moralnej hochsztaplerki i wizualnych zawijasów – czasem niezwykle efektownych. Kamera wnika do słomki bidonu, z którego pije Aron i śledzi ostatnie wysysane krople. W kulminacyjnym momencie ekran dzielą dwie wertykalne linie i Boyle serwuje nam tryptyk godny Abla Gance’a – robiący wrażenie sam w sobie, ale nie służący ani historii, ani bohaterowi.
Towarem Boyle’a są ciarki i gęsia skórka. Metodą – zmysłowy atak według strategii reklamy i teledysku. Sądząc po powszechnym uznaniu dla 127 godzin, ogromnej części widowni i krytyki taka kombinacja wcale nie przeszkadza, więc może warto zignorować piszącego te słowa i wybrać się mimo to. Jeśli jednak ktoś odczyta ten film podobnie, ma u mnie uścisk dłoni i dozgonną sympatię.
127 godzin (127 Hours)
reżyseria: Danny Boyle
scenariusz: Danny Boyle,Simon Beaufoy,
zdjęcia: Anthony Dod Mantle,
muzyka: A.R. Rahman
grają: James Franco, Clemence Poesy, Kate Mara i inni
kraj: USA, Wielka Brytania
rok: 2010
czas trwania: 94 min
premiera: 18 lutego 20011 (Polska), 12 września 2010 (Świat),
Imperial-Cinepix
Michał Oleszczyk – krytyk filmowy, absolwent filmoznawstwa UJ. Publikuje w „Kinie” i na blogu Ostatni fotel po prawej stronie. Autor książki Gorycz wygnania: Kino Terence’a Daviesa i współautor (z Kubą Mikurdą) wywiadu-rzeki Kino wykolejone: Rozmowy z Guyem Maddinem. W 2010 roku, nakładem Korporacji Ha!art, ukazała się książka Trzynasty miesiąc. Kino braci Quay, w której można się zapoznać się z obszerną rozmową Michała Oleszczyka i Kuby Mikurdy z braćmi Quay. Fragment wywiadu – do przeczytania tutaj.
Tekst pochodzi z blogu Autora
IWO SULKA O 127 GODZINACH