Fiordy, łososie i A-ha - Norwegia
26.11.2008
Jedno ze wspomnień mojego dzieciństwa to facet z kreskówki, który zmienia się w piosenkarza i śpiewa miłą dla ucha piosenkę. Musiałem przechodzić wtedy okres przedszkolny, bo teledysk do utworu Take On Me A-ha opanował MTV w drugiej połowie lat 80. Zanim na lekcji geografii dowiedziałem się o istnieniu Norwegii i po raz kolejny zetknąłem z A-ha, minęło trochę czasu.
Jedno ze wspomnień mojego dzieciństwa to facet z kreskówki, który zmienia się w piosenkarza i śpiewa miłą dla ucha piosenkę. Musiałem przechodzić wtedy okres przedszkolny, bo teledysk do utworu Take On Me A-ha opanował MTV w drugiej połowie lat 80. Zanim na lekcji geografii dowiedziałem się o istnieniu Norwegii i po raz kolejny zetknąłem z A-ha, minęło trochę czasu.
Wkraczałem w dorosłość słuchając albumu Minor Earth | Major Sky. Grupa Mortena Harketa powróciła nim po kilkuletniej przerwie i nagrała prawdziwe popowe arcydzieło. Podobało mi się wszystko, od okładki po teksty i wpadające w ucho melodie. W czasach, gdy ramówka MTV nie przypominała kanału muzycznego, a popularni wokaliści śpiewać specjalnie nie potrafili, głos Harketa odstawał od całej reszty. Proste i piękne piosenki, wśród nich dwa „lodołamacze serc”: Velvet i You’ll Never Get Over Me.
A-ha dla Norwegów jest tym, czym ABBA dla ich sąsiadów. Nie tylko podobna, choć mało skomplikowana intelektualnie nazwa, ale także ogromna ilość wielkich przebojów: Take On Me, The Sun Always Shine On TV, Crying In the Rain, Stay On These Roads. Dziś wracam do tych starych nagrań niemal jak do zakurzonej klasyki. Trudno ukryć, że jest to zespół singlowy. Składanka w tytule z „best of” wiele załatwia, ale dla kilku muzycznych odkryć warto pogrzebać w studyjnych albumach. Najbardziej okazale prezentuje się Memorial Beach - ostatni longplay nagrany przed ich rozpadem w 1992 r. Nie dostał najlepszych recenzji, zabrakło na nim wielkiego przeboju, ale takie nagrania jak Locust, Lie Down In Darkness lub utwór tytułowy świetnie pokazują zwrot Norwegów w coraz bardziej ambitne rejony popu.
Powrót A-ha okazał się znakomity. Piosenki na Minor Earth | Major Sky są dopracowane, ciekawie zaaranżowane, każdą z nich można nucić po kilku przesłuchaniach. Dwóm następnym dokonaniom do doskonałości niestety daleko. O ile wydana w 2003 r. płyta Lifelines miała przebojowe single (Forever Not Yours, Lifelines) i ambitną końcówkę, o tyle jej następca Analogue to już spore rozczarowanie. Broni się wybrane do promocji nagranie Celice, reszta to radiowa przeciętność.
Łososie
Jak podaje oficjalna polska strona o Królestwie Norwegii, muzyka pop w kraju reniferów dawno tak dobrze się nie miała. Pomijając hip-hop (rapowanie po norwesku), metal (pozostałość po wikingach) i narodowe country (skandynawscy anty-kowboje), nadal pozostaje cała masa ciekawych artystów, wartych wyłowienia z norweskiego morza.
Quiet Is the New Loud to tytuł albumu grupy Kings of Convenience oraz manifest wielu twórców, którzy w łagodności odkryli możliwość wykrzyczenia własnych emocji. Piosenki duetu zostały porównane do największych dokonań Simona & Garfunkela. To była najcichsza rewolucja jaka przytrafiła się współczesnej muzyce. Druga płyta Riot On An Empty Street (kolejny świetny i przewrotny tytuł) to mój norweski numer jeden. Sentymentalne piosenki o prostych, ale ważnych rzeczach, podane w ładnym opakowaniu. Himalaje w popie jak sardynki w oleju. Polecam na dobry początek I’d Rather Dance With You – najlepiej w wersji do oglądania (You Tube). Tańczący pan w śmiesznych okularach to Erlend Oye, lider Kings of Convenience. Obecnie eksperymentuje z muzyką taneczną jako DJ. Niedawno został też najbardziej białym z żyjących ludzi, liderując grupie Whitest Boy Alive. Bez gitary akustycznej nagrał znakomity album Dreams, choć w jego wydaniu zestaw z basem, perkusją oraz wzmacniaczem momentami zabrzmiał pościelowo.
Na twardych facetów nie stylizuje się też dwójka najbardziej znanych songwriterów: Sondre Lerche i Thomas Dybadhl. Pierwszy z nich debiutował w 2001 r. albumem Faces Down i jak do tej pory to jego najlepsze dzieło. Sondre flirtuje ostatnio ze swingiem i muzyką filmową, ale dwie najlepsze piosenki Sleep On Needles i Dead Passangers napisał na początku swej kariery. Dybdahl jest jak wino dobrej marki. Rocznik 1979. Nie pisze łatwych w odbiorze kompozycji, liczy się elegancja i wysmakowane aranżacje. W swoim zespole The National Bank ociera się o soul i R&B (współpracował m.in. z grupą Mocheeba). Na własną rękę wydał cztery albumy, z których najładniejszy to ten o najdłuższym tytule One Day You’ll Dance For Me, New York City z 2004 roku. To album do zasłuchania się od pierwszego usłyszenia.
Trzeba też wspomnieć o jednoosobowym projekcie St. Thomas. Kilka udanych płyt (przede wszystkim I’m Coming Home sprzed sześciu lat), kilkanaście wartych zapamiętania piosenek. Pozostała muzyka, bo 31-letni Thomas Hansen w ubiegłym roku nieszczęśliwie przedawkował silne lekarstwa. Nie udało się go uratować.
Wśród pań wybór jest trudniejszy. W Norwegii ceni się twórczość Anji Garbarek. Do mnie najbardziej przemawia śpiewem zjawiskowa Susanna Wallumrod, wokalistka zespołu Susanna & the Magical Orchestra. Album Melody Mountain, na którym znalazły się delikatne wersje m.in. piosenek Depeche Mode i Joy Division, mógłby być reklamowany tytułem jednej z nich - Enjoy the Silence. Warto dotrzeć też do nagrań Ane Brun, blondynki o pociągającym głosie. Właśnie ukazała się jej nowa płyta Changing of the Seasons. Akurat na wiosnę.
Pop inaczej to także Minor Majority oraz Washington. Ci pierwsi znani są głównie u siebie. Nagrali cztery płyty, ale najlepiej sięgnąć po składankę Candy Store, która przedstawia ich dokonania w pigułce. Washington ma na swoim koncie dwa wydawnictwa A New Order Rising i Astral Sky. Dla fanów Jeffa Buckleya to pozycja obowiązkowa. W pięknej piosence Landslide najlepiej słychać możliwości wokalne Rune Simonsena.
Na jesień i zimę polecam trio melancholijne: Ai Phoenix, The Midnight Choir i The White Birch. „Biała brzoza” wystąpiła na pierwszej edycji Off Festivalu w Mysłowicach. To Skandynawia zimna, pochmurna i uroczo nostalgiczna, jak stare płyty Talk Talk.
Do przebudzenia z letargu najlepsza będzie Madrugada. Weterani tamtejszej sceny rockowej niedawno zawiesili działalności. Wcześniej pojawił się ich pożegnalny album. Na każdej płycie pozostawili ślad geniuszu. Portugalia ma Madradeus, Norwegia Madrugadę.
Jeśli ktoś woli potańczyć – Melody A.M. Royksopp to klasyka gatunku, idealna na party i afterparty. Poor Leno zamiast Alka-Seltzer, a dla studentów filozofii szlachetna „baba” Jaga Jazzist.
Fiordy
Na koniec bajka. Za górami, za lasami istniał kraj w którym 80 procent ludzi było niebieskookimi blondynami. Jednym z nich był niejaki Even Johansen. Postanowił, że nie będzie pracował na platformie wiertniczej ani polował na łosie. Układał melodie, pisał słowa, potem sam nagrywał i wydawał swoje piosenki. Nie reklamował lodów Koral ani nie zgłosił się do castingu. Nie musiał robić skandali, kompromitować się w telenowelach ani tańczyć na lodzie. Taki sobie wybrał sposób na życie i taki dostał od życia talent. Ludzie w kraju polubili Evena i jego piosenki. Został znany, sprzedawał dużo płyt. Żył długo i szczęśliwie.
O jakim kraju ta bajka?
Szkoda, że premier Tusk nie obiecuje nam cudu norweskiego. Uratowałby w ten sposób krajową muzykę. Na razie to dla nas nieosiągalne fiordy, na które możemy popatrzeć za odpowiednią opłatą dzięki biurom podróży. Luksus dla turystów lub emigrantów. Dla innych pozostaje Radio Zet, Viva Polska i festiwal w Opolu albo krem Neutrogena z norweską formułą ochronną.
« powrót