Wino, kobieta i śpiew (Waglewski - sylwetka)
26.11.2008
Waglewski nie zwalnia tempa, szuka nowych rozwiązań i nie boi się oskarżeń o wkraczanie w bagno popkultury. W muzyce i tekstach wciąż bezkompromisowy.
Waglewski nie zwalnia tempa, szuka nowych rozwiązań i nie boi się oskarżeń o wkraczanie w bagno popkultury. W muzyce i tekstach wciąż bezkompromisowy.
Kiedy na ostatniej gali rozdania Paszportów Polityki Wojciech Waglewski śpiewał tytułową piosenkę z jeszcze niewydanej wówczas płyty Męska muzyka, przy trzeciej zwrotce zapomniał tekstu i musiał ratować się mruczeniem. Wydawało się, że po takiej wpadce utwór nie rozwinie już skrzydeł, wystarczyło jednak, że raz przebiegł palcami po gryfie gitary, a na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech. Zupełnie jak gdyby chciał powiedzieć: „Może się starzeję, ale niech ktoś spróbuje zagrać to tak jak ja.”
Urszula Dudziak zawsze z sentymentem i ze szczerym podziwem wypowiada się na temat swojego o dziesięć lat młodszego kolegi: -‘Wojciech Waglewski to jest taki typ człowieka, że on mając nawet sto lat, zagra solo na gitarze’. Obserwując to, co dzieje się ostatnio na rynku muzycznym, spoglądając na półki sklepowe, na których corocznie pojawiają się przynajmniej dwie jego pozycje, można stwierdzić, że Waglewski dopiero się rozkręca. Aż strach pomyśleć, co stanie się za kilka lat. Co ciekawe, nie odgrzewa starych kotletów, nie jest też jednym ze stereofonicznych dinozaurów, na których koncerty przychodzi się jak do skansenu. Jest jak wino – im starszy, tym lepszy – porównanie to zresztą pasuje do niego tym bardziej, że słowo „wino”, które często miesza się z „winą”, jest jednym z „kluczy do świata nowego”, wytrychem do wyobraźni tego niezwykłego muzyka. To we flakonach o kuszących kształtach przegląda się jego twarz, która patrzy na nas z okładek jego ostatnich płyt i koncertowych plakatów. Twarz, która nie pojawi się na posterach z pism dla dorastających dziewcząt, ani w reklamach kont bankowych. W oku widać błysk starego wyjadacza i wytrawnego konesera, kochającego męża i wyrozumiałego ojca, niepokornego rockmena i nieugiętego poszukiwacza muzycznych przygód. Spotkanie z nim należy do wydarzeń niezwykłych: to człowiek-legenda, człowiek-instytucja, a przy tym osoba zawsze chętna do rozmowy, ciekawa świata, otwarta – choć schowana czasem w skorupce osobliwego poczucia humoru i ironii.
Głuchy jak pień
Czytając wywiady z Waglewskim, zadziwia to, z jaką cierpliwością opowiada on o swoim dzieciństwie. Dziennikarze z uporem maniaka pytają o początki, jakby szukali przedwiecznej arche. W rodzinnym jego mieście upatrują żyznej gleby, która umożliwiła wzrost tak oryginalnej roślinki. Na początku była muzyka. – W czasie, gdy się tam wychowywałem, Nowy Sącz był skupiskiem taborów cygańskich, w zasadzie całe miasto było otoczone tymi taborami. Z moim starszym bratem, po pierwszej lekturze Przygód Hucka Twaina często się do tego świata Cyganów wykradaliśmy, by podpatrywać i podsłuchiwać... Był to dla nas świat egzotyczny i tajemniczy. Pamiętam, że w owym czasie, w Nowym Sączu żyła też liczna społeczność żydowska. Jeśli do tego dodać cały koloryt związany z miejscową kulturą góralską Beskidu Sądeckiego – to otrzymamy zupełnie multikulturowe miejsce. Wszystko to chyba powodowało, że od dziecka życie jawiło mi się jako zjawisko barwne, magiczne i nie do końca wytłumaczalne... – mówi Waglewski. Jego ojciec prowadził prace etnograficzne, jeździł po kraju, zbierając fragmenty pieśni ludowych, babcia śpiewała małemu Wojtkowi piosenki żydowskie, a kiedy z rodzina przeprowadziła się do Warszawy (miał wtedy pięć lat) z gramofonu ciągle dochodziły dźwięki banjo Grzesiuka. Nic dziwnego, że młody Waglewski chciał uczyć się gry na gitarze. Gdy stanął przed komisją, która miała ocenić jego muzykalność, najzwyczajniej w świecie dopadła go trema. Komisja orzekła: Wojtek jest głuchy jak pień...
Mogę się golić spokojnie
Wyrosła jednak różdżka z pnia Jessego. Zaczęło się od prymitywnych gitar i prostych akordów. Wojtek stał się Wojciechem i szybko osiągnął biegłość w swoim rzemiośle, co – jak sam twierdzi – pomogło mu w zdobyciu serca ukochanej Grażyny, która do dziś jest jego żoną. Już od początku miał szczęście do owocnych spotkań z niezwykłymi ludźmi: w latach studenckich grywał z Michałem Urbaniakiem i ze Zbigniewem Hołdysem. Z tym drugim w 1983 r. nagrał płytę I ching, na której pokazał talent kompozytorski i zaśpiewał – pod naciskiem Hołdysa – jedną piosenkę, co wspomina jako wydarzenie przełomowe, które pozwoliło mu uwierzyć, że „śpiewać każdy może”. Wszystko to umożliwiło nieśmiałe marzenia o założeniu własnego zespołu, który narodził się w 1985 r., po krótkim epizodzie z projektem Morawski Waglewski Nowicki Hołdys. Ten zespół to osobna historia, Waglewski bowiem całe serce wkłada w jego rozwój, brzmienie, ewolucję. Jest duszą tej grupy, o czym świadczy już sama nazwa: pierwotnie WW, dzisiaj Voo Voo. – Z zespołem Voo Voo nie zrobiłem żadnego ruchu, którego bym nie chciał popełnić. Mam lustro w mieszkaniu i mogę się spokojnie golić – mówi. Komponuje, gra na gitarze, pisze teksty, śpiewa. Jego wokal – choć często krytykowany – jest chyba jednym z najbardziej charakterystycznych męskich głosów na polskiej scenie, z biegiem lat nabiera szlachetności, brzmi aksamitnie i spokojnie. Płyty Voo Voo są podróżą w różne muzyczne klimaty, w przedziwne, często surrealistyczne scenerie, w osobiste światy członków zespołu. Trudno wymieniać je wszystkie, bo ich ilość przewyższa liczbę lat istnienia zespołu, a każdy album zasadniczo różni się od drugiego. Jedno można powiedzieć – Waglewski wprowadził na polską scenę muzyczną zespół wyjątkowy, o charakterystycznym brzmieniu, wykorzystujący niezwykłe aranżacje, z ogromną pasją podchodzący do tego, co robi.
Samotnia i spotkanie z innym
Każdy koncert jest odświętnym spotkaniem z publicznością, zagrany na dwieście procent możliwości, a improwizowane, kilkunastominutowe utwory, często oparte na prostych kompozycjach Waglewskiego, nabierają mocy niemal obrzędowej. Wszyscy obecni członkowie zespołu: Piotr „Stopa” Żyżelewicz (perkusista o rodowodzie punkrockowym, który przesiadł się na zestaw turystyczny, mistrz werbla i smaczków studyjnych), Karim Martusiewicz (basista wszechstronny, kontrabasista pod prądem, jazzman z zawodu i zamiłowania) i Mateusz Pospieszalski (czarodziej i szaman polskiej muzyki; na czym on nie potrafi zagrać?) czerpią z żywotnych soków muzyki ludowej różnych rejonów świata i na swój własny sposób przelewają je w bębny, struny, saksofony i gardła. – W muzyce źródłowej – mówi lider zespołu – najbardziej fascynował mnie zawsze fakt, iż jest to rodzaj sztuki popularnej, jednak tworzonej nie z pobudek komercyjnych, lecz obrzędowych. Zresztą narodziny rocka postrzegam jako próbę znalezienia dla niej współczesnego substytutu. Zatem Voo Voo to nie żadne world music. Co w takim razie? ¬ – Ja już właściwie nie wiem, co my gramy – odpowiada z uśmiechem Waglewski.
Jako tekściarz stworzył własny język, mówiący zarówno o prostych życiowych sytuacjach, jak i o sennych podróżach i metafizycznych lękach. Już pierwsza płyta pt. Voo Voo wytycza dalszą drogę, pokazuje, że Waglewski będzie przemieszczał się pomiędzy samotnią (Fazy) a spotkaniem z innym (Wizyty). Tym innym jest czasem kolega, czasem alter-ego, a ostatnio coraz częściej kobieta i Bóg. Zaskakujące, że obracając się ciągle w tym samym kręgu słów-kluczy, które otwierają bramy do jego świata, potrafi ustawiać je w nowych konfiguracjach, wydobywać z nich do tej pory nie eksploatowane pokłady znaczeń. Waglewski ma świetne ucho nie tylko do muzycznych, ale również do słownych fraz, genialnie potrafi połączyć jedne z drugimi. Kocha homonimy („Wino nic nie zawiniło, z czasem czas się sam zawinął), bawi się znaczeniami, wprowadza słowa z własnego ogródka, jak w niezwykłej piosence Chromolę z Męskiej muzyki, gdzie zaprasza nas we własny intymny świat niedzielnego wypoczynku. Nawet kiedy pisze słowa dla innych – na płytach Voo Voo coraz częściej słyszymy wokal Pospieszalskiego – pozostaje sobą, jest poetą par excellence. Gdyby napisał teksty nie tylko do tytułowej piosenki, ale i do całej płyty Lidii Pospieszalskiej Inaije, stałaby się ona dziełem kompletnym i na polskim rynku jedynym w swoim rodzaju.
Ślad „fruwającej ryby”
Waglewski przyciąga i magnetyzuje. Jest przy tym niezwykle otwarty na wszystko, co inne, marginesowe i peryferyjne. Książkę można by napisać o jego kontaktach z fenomenalną rodziną Pospieszalskich i o dźwiękach, które w tej interakcji się narodziły. Trudno nawet wyliczyć wszystkie płyty, na których Waglewski towarzyszył, dogrywał, dośpiewywał, które produkował. Grał z Antonim Gralakiem (m.in. w progresywnym eksperymencie YeShe), Senegalczykiem Mamadou Dioufem, z Martyną Jakubowicz, Tomaszem Stańką, Katarzyną Nosowską, Anną Marią Jopek, Sebastianem Karpielem-Bułecką, Marią Peszek i dziesiątkami innych. Czasem były to spotkania z przyjaciółmi, z ludźmi „o niedzisiejszej otwartości i życzliwości” – jak mówił Waglewski po koncercie z Buriatami zza Kaukazu, czasem była to jedynie koleżeńska przysługa. Maciej Maleńczuk tak wspomina kontakty z Waglewskim sprzed nagrania płyty Koledzy: – W momencie, kiedy robiliśmy drugą płytę Homo Twist, zadzwoniłem do Wagla… Sam przyjechał do Krakowa, sam sobie zapłacił. W godzinę nagrał swoje sola, poczym poszedł na stację i odjechał do Warszawy.
Trudno również zapomnieć o przygodzie z legendarnym zespołem Osjan, która trwa zresztą do dzisiaj (w październiku możemy się spodziewać nowej płyty Po prostu). Waglewski mówi o swojej grupie: – Ta „fruwająca ryba” bez wątpienia naznaczyła całą moją dalszą działalność muzyczną, w tym filozofię uprawiania sztuki w zespole Voo Voo. Osjan był i jest orkiestrą w pełni niezależną, która gra jak żadna inna na świecie... Nic nie wartościując, to właśnie staram się utrzymywać we wszystkim, co dziś robię. Osobny świat tworzy muzyka filmowa, której część została niedawno wydana w trzypłytowym zestawie. Ścieżka do Jasnych błękitnych okien Bogusława Lindy przewyższa znacznie, dzięki pięknym tematom i melancholijnemu nastrojowi, sam film. O wyborze właśnie tego muzyka Linda mówił: – ’Kiedy posłuchałem muzyki Waglewskiego w filmie Trzeci, który jest filmem peryferyjnym, prowincjonalnym, z nutą nostalgii, to sobie pomyślałem, że nie ma lepszego kompozytora. Kogoś, kto mógłby zrobić taką prawdziwą muzykę na prawdziwych instrumentach bez zbędnego sentymentalizmu’. Z czasem muzyczne spotkanie stało się dla Waglewskiego osobistym wyzwaniem, pasją odkrywania innego, pomysłem na nową zupełnie muzykę. Ostatnie lata upływają właśnie na poszukiwaniu interesujących ludzi, często prezentujących zupełnie peryferyjne style, którzy mogliby przyczynić się do zagrania czegoś świeżego na dość zmurszałym polskim rynku fonograficznym. Obecnie dba o to manager Voo Voo – mim, reżyser, założyciel lubelskiego teatru Scena Ruchu – Mirosław „Kiton” Olszówka, który ze swej roli wywiązuje się znakomicie. Płyty z orkiestrą Aukso, góralską kapelą Trebuniów-Tutków, z Maleńczukiem czy w końcu z synami Piotrem i Bartkiem to pozycje, które trudno włożyć na konkretną półeczkę. Idą pod prąd muzycznym trendom i modom.
Triolowe i sekstolowe wędrówki
Gitara Wojciecha Waglewskiego brzmi po męsku, surowo. Tu nie ma żadnych kompromisów, struny trzynastki na jego Gibsonie ES-175 wymagają wiele wysiłku, żeby zabrzmiały tak, jak to słyszymy na płytach. – Lubię grube struny – mówi – bo jak je założę, to zostaje sam dźwięk. Lubię, gdy po dwóch tygodniach przerwy nie jestem w stanie idealnie ich docisnąć – lubię też czuć, że mam palce. Może dzięki temu palce nie drętwieją z wiekiem i z niesłychanym wyczuciem poruszają się po progach tak, że plecach przechodzą dreszcze. Waglewski gra we własnych, ulubionych, bardzo oryginalnych skalach, a jego triolowe i sekstolowe wędrówki są tak charakterystyczne, że trudno je przypisać komuś innemu. Wie przy tym dokładnie, których dźwięków za moment użyje, potrafi równolegle śpiewać ścieżkę improwizacji i grać z ogromną szybkością na gitarze. Piotr Waglewski po spotkaniu z ojcem w studio był ogromnie zaskoczony: – Nigdy wcześniej nie spotkałem się z kimś, kto by tak równo i tak szybko wgrywał kolejne ślady. Nic z tym nie musiałem robić. Żadnych poprawek. Po prostu nagrywam i tak jak on to zagrał, tak to zostawało. To profesjonalne podejście robi niesamowite wrażenie.
W tym profesjonaliście i dojrzałym mężczyźnie tkwi jednak dziecko. Kolekcjonuje gitary i dba o nie z wielką czułością. Potrafi bawić się tym, co robi, cieszy się z każdego udanego koncertu, z każdej frazy, która na scenie staje się wymianą żartów pomiędzy dobrymi kolegami z podwórka. Takie podejście skłoniło go również do współpracy z dziećmi, którym pozwolił śpiewać na całe gardło prawdziwego rocka i tym samym – dzięki płytom Małego Wu Wu – nadał zupełnie nowy charakter muzyce dziecięcej, otwierając drogę takim zespołom jak Arka Noego czy Dzieci z Brodą. Z tą ostatnią grupą współpracował zresztą bardzo owocnie i pomagał w produkcji dwóch płyt. – Było mi bardzo miło – mówił Joszko Broda po nagraniu płyty Halo Halo Dzieci Europy – że muzyk pokroju Wagla zgodził się zagrać ze mną. To był taki pierwszy szok dla mnie, że zgodził się zagrać i że ma na to czas. Gdy powiedziałem, że oprócz mnie zagra prawdziwy Cygan na cymbałach i rodowici Węgrzy na swoich oryginalnych ludowych instrumentach, zgodził się bardzo chętnie. A dla mnie zgoda Wojtka była takim potwierdzeniem, że te moje plany mają sens, że to jest po prostu sytuacja dana – tylko brać.
Niezła, nawet taka sobie
W grudniu 2007 r. ukazała się pierwsza z dwóch części nowej odsłony Małego Wu Wu śpiewającego do słów Jana Twardowskiego, o których Waglewski mówi z uśmiechem: – Zabrzmi to obrazoburczo, ale chwilami wydają mi się one niepokojąco podobne do twórczości ludzi z porażeniem mózgowym, po którą sięgnęliśmy na Płycie z muzyką oraz Muzyce ze słowami. Chociażby taki wers: „Pogoda niezła, nawet taka sobie”.
Wojciech wraz z synem Bartkiem mają prowadzić cotygodniową audycję Strefa inne brzmienia w jednej z rozgłośni radiowych, niebawem ukaże sie druga część Małego Wu Wu, zbliża się nowa płyta Osjana, płyta Voo Voo, zapowiedź płyty z Leszkiem Możdżerem. Waglewski nie zwalnia zatem tempa, szuka nowych rozwiązań i nie boi się przy tym oskarżeń o wkraczanie w bagno popkultury i sprzedawania się dla nowego – jakże prężnego – wydawcy. W swej muzyce i tekstach jest wciąż bezkompromisowy, czerpie nie tylko z Waitsa i Coltrane’a, ale i z muzyki elektronicznej i hip-hopu, sięga do bluesa, country, drum&bassu, jazzuje, próbuje grać na perkusji, śpiewa, mruczy i tupie nogą.
A nie mówiłem, że dopiero się rozkręca?
« powrót