z Michałem Smolickim i Marcinem Białotą z New York Crasnals rozmawia Marcin Świerczek



Marcin Świerczek: Waszą muzykę często określa się jako „krakowski spleen”. Co to oznacza?
Michał Smolicki: To jest termin, którego używają chyba wszyscy poza krakusami (śmiech).
Marcin Białota: To określenie wywodzi się z Młodej Polski i oznacza nastrój depresyjno – dekadencki. Wiele osób mówi, że jesteśmy takimi smutnymi gośćmi z Krakowa, że nasza muzyka jest smutna. Ten spleen to coś, co powoduje, że ponoć wszyscy z Krakowa są smutni.



Słuchając waszej płyty sam doświadczyłem takiej melancholii. Kraków rzeczywiście odcisnął na was tak silne piętno?
MS: Jako miejsce prawdopodobnie tak. Jeżeli spleenu można użyć jako określenia miejsca, to miasto to na pewno ma na nas lekko melancholijny wpływ. Inspirujemy się bardziej klimatem Krakowa niż muzyką tworzoną przez sąsiadujące z nami zespoły, tym, co się w tym mieście dzieje, a raczej nie dzieje.
MB: Tu nie chodzi o Kraków opisywany jest w przewodnikach. Wiele dużych miast ma w sobie industrialny klimat, który powstał w czasach PRL-u, tak jak Nowa Huta czy postfabryczne tereny w Łodzi. Myślę, że to się bierze z naszego podwórka, które niekoniecznie jest tym najczęściej i najchętniej odwiedzanym przez turystów. Wszyscy jesteśmy z Podgórza (dzielnica Krakowa, dawniej osobne miasto - przyp. red.), powołując się na wątki historyczne możemy powiedzieć, że jesteśmy zespołem z Podgórza. Ta dzielnica nigdy nie była jakoś szczególnie odwiedzana przez turystów. To takie bardziej lokalne pojmowanie Krakowa, z uliczkami, które dla nas miały duże znaczenie, a przez turystów były omijane.



A jak to jest z Nowym Jorkiem? Nazwa New York Crasnals zobowiązuje…
MS: Zastanowiliśmy się nad tym już po wymyśleniu nazwy, która powstała zupełnie przypadkowo. Wymyślaliśmy razem jakieś zupełnie śmieszne, czasem trochę idiotyczne nazwy i właśnie na tej stanęło.
MB: Byliśmy wtedy pod silnym wpływem Franka Zappy, którego tytuły płyt często są lekko abstrakcyjne.
MS: Patrząc na to szerzej, pod kątem inspiracji, to rzeczywiście z Nowego Jorku wywodzi się masa zespołów, które w większym lub mniejszym stopniu na nas wpłynęły.
MB: Poza tym jesteśmy miłośnikami miasta, a Nowy Jork to przykład konglomeracji tak ogromnej i fascynującej, że z punktu widzenia urbanofila jest to coś niewiarygodnie inspirującego.



Większość młodej, polskiej alternatywy zachłysnęła się nową falą brytyjskiego, gitarowego grania. Wy poszliście w inną stronę, szukając inspiracji za oceanem. Brytyjski rock was nudzi?
MS: To, co pojawia się w Europie, w mainstreamowych mediach, to czysty produkt. Wielka Brytania ma swoją scenę, co tydzień jest nowa rewelacja, o której rozpisują się pisma typu New Musical Express. Obecnie nie wymieniłbym żadnego brytyjskiego zespołu, który jest dla nas intrygujący, no może poza Radiohead i tymi starszymi z okolic Joy Division. Przyglądając się naszym inspiracjom, rzeczywiście zdecydowana większość pochodzi z USA, niekoniecznie z Nowego Jorku, bo także ze sceny waszyngtońskiej, chicagowskiej czy z Seattle.
MB: Czasem nie da się odróżnić od siebie tych brytyjskich zespołów. Nie słucham Franza Ferdinanda, Arctic Monkeys, Klaxons, wszystkich tych grup, które mają „The” w nazwie. Dla mnie to jest w miarę podobne granie. Dobrze wyreżyserowane teledyski, świetnie nagrane i brzmiące płyty…
MS:…równo przystrzyżone grzywki…
MB:… ten rock to tak naprawdę następny masowy produkt popowy. Miękki pop się znudził, to schodzi się niżej, do rockowej estetyki i kreuje młodych idoli. Już nie Britney Spears, tylko przystojnych chłopców.



Swobodnie poruszacie się w obrębie wielu stylistyk - punk, nosie, avantrock, zachowując przy tym bezpieczny dystans. Dla was ważniejszy jest akt szukania niż samo znalezienie.
MS: Zgadza się. Ale też bawimy się dźwiękiem, i dopiero później okazuje się, że jest zespół, który gra coś podobnego. Nie jest tak, że szukamy, słuchamy i próbujemy to podrobić. Często zbliżamy się do czegoś zupełnie nieświadomie. Szukanie samo w sobie jest jakimś celem.
MB: Cel to szukanie czegoś nowego, ciągły rozwój. Kochamy muzykę, kochamy jej słuchać, interesuje nas, lubimy szukać nowych zespołów. Nie zamykamy się w myśleniu kategoriami. Dla nas najtrudniejszym pytaniem jest - „czego słuchasz?”, bo ja albo nie jestem w stanie na nie odpowiedzieć albo potrzebowałbym na to około pięciu godzin. Nie potrafię się zakwalifikować. To, że słucham cięższego rocka wcale nie wyklucza, że mogę słuchać ambientu, elektroniki. Myślę, że starając się ciągle dążyć do bliżej nieokreślonego celu, pozostaje się twórczym. Jest grono zespołów, który osiągnęły swój styl. Na pierwszych dwóch płytach słychać proces poszukiwania, ale później na kolejnych pięciu dają się zamknąć w schematach, które wytworzyli. Wtedy to jest czas na zakończenie kariery. Zawsze śmieszyły mnie kłótnie, czy coś jest black metalem czy już death metalem, że niby czystość gatunkowa jest tak strasznie ważna.
MS: Generalnie to nie lubimy szufladek.
MB: Ktoś kiedyś powiedział, że jest zła i dobra muzyka. Ja nie wykluczam, że ktoś może robić ambitny pop czy świetną elektronikę. Dlatego nie zamykamy się na rock, który w pewnym sensie też jest przecież schematyczny. Dużo więcej treści odnajdę, o dziwo, u Tupaca, przynajmniej jeżeli chodzi o warstwę tekstową.



Szukacie czegoś konkretnego?
MB: Czegoś oryginalnego i to właśnie cechuje nas chyba najbardziej.
MS: Trudno to określić. Jeżeli znajdę w jakiejś muzyce metafizyczną wartość, to ona mnie na dłużej zatrzymuje - i właśnie o to mi chodzi. Ciężko opisać, co „to” takiego, ale właściwie można to odnaleźć niemal w każdym gatunku muzycznym.
MB: To jest chyba taka szczerość przekazu po prostu.



Każdy zespół gra taką muzykę, jakiej sam chciałby słuchać. Wasze poszukiwania sprawiają, że muzyka New York Crasnals wydaje się bardzo prywatna, intymna i trochę introwertyczna. Zamykacie się jakoś na słuchacza?
MB: Naszą intencją nie jest przypodobanie się żadnemu słuchaczowi, gramy przede wszystkim dla siebie, zawsze tak graliśmy i robimy taką muzykę, która by nas przede wszystkim cieszyła. Nigdy nie próbowaliśmy trafić w jakiegoś konkretnego odbiorcę.
MS: Bardzo nas cieszy, gdy ktoś się przy tej muzyce zatrzyma, posłucha i dzięki niej odnajdzie jakieś inne zespoły, czy choćby nasze inspiracje. Nie mówię, że jesteśmy jakimiś edukatorami muzycznym, natomiast bardzo nas cieszy pokazywanie czegoś innego. Cieszymy się, że jesteśmy słuchani.
MB: Spotkałem się ostatnio z takimi głosami, że na płycie nie ma utworów w stylu Passerby’a (utwór z EP-ki Crack Of City”– przyp. red.). Dla nas to jest zamknięty rozdział, New York Crasnals z okresu „piosenkowego” już się skończyli. Nie chciałbym nagrywać dziesiątek podobnych do Passerby utworów. Podejrzewam, że na następnej płycie, jeżeli uda nam się ją nagrać i wydać, pójdziemy w zupełnie innym kierunku, więc cały czas szukamy.
MS: To też zależy od naszego nastroju w momencie kiedy tworzymy materiał. Nie wykluczam, że za siedem lat nasza szósta płyta będzie powrotem do piosenek (śmiech).



Podobno wasze teksty powstają na bazie kilkugodzinnych dyskusji.
MS: Teksty czasami wynikają z dyskusji, poruszamy jakiś temat i o nim rozmawiamy. Samo ubranie tego w słowa należy już do naszego wokalisty - Jacka. Na ostatniej płycie to wszystkie teksty są jego, nie ingerowaliśmy w nie jakoś szczególnie.
MB: Przede wszystkim to warstwa muzyczna opiera się na dyskusjach, ciągłym spieraniu się. Większość tych utworów to jednak utwory instrumentalne, w których wokal nie odgrywa dużej roli. Traktujemy go jako uzupełnienie, jak dodatkowy instrument.
MS: Chcemy, żeby tekst zawierał zdania wartościowe, które coś przekazują. Czasem jeden wers jest cenniejszy niż kilka zwrotek. Niekoniecznie musi być tego dużo.
MB: Samą muzyką można opowiedzieć jakąś historię, wyrazić emocje i to wydaje się nam najfajniejsze.



Zdaje się, że komponujecie bardziej na żywo. Niektóre utwory wydają się być mocno improwizowane.
MS: Tak wyglądają nasze próby, na których generalnie lubimy sobie „pojeździć”. Całość rejestrujemy i z tego wydobywamy motywy, nad którymi się skupiamy. W większości utworów pozostawiamy sobie furtkę do improwizacji, którą można wykorzystać na koncertach i w studiu. Staramy się jednak mieć skonstruowany szkielet, który powstaje na bazie naszych prób.



Dlaczego nie śpiewacie po polsku?
MS: Tak naprawdę po polsku śpiewa się trudno. Trudno napisać tekst, który melodycznie zabrzmi ładnie i jednocześnie nie będzie zaburzał całej kompozycji.
MB: Jest bardzo mało zespołów, których polskie teksty mnie nie rażą. Nasze śpiewanie po angielsku wynika z tego, że wychowaliśmy się na muzyce, której teksty były angielskie, jednocześnie bardzo mały wpływ mieli na nas krajowi wykonawcy. Może poza Krzysztofem Komedą, ale tam przecież tekstów nie ma.
MS: Początkowo mieliśmy kilka kompozycji po polsku i oczywiście takie utwory pewnie będą się przewijać przez nasz repertuar koncertowy. To jednak bardzo mały odsetek. A tak poza tym myślę, że to świetne pytanie do naszego wokalisty.
MB: Teraz Jacek większość czasu spędza poza Polską, więc myśli już nawet po angielsku (śmiech).
MS: Gdyby policzy,ć ile czasu w ciągu ostatnich lat spędził w Polsce, to można śmiało powiedzieć, że jest już obywatelem świata.



Na płycie najbardziej zaskoczył mnie kawałek Lassie Smore, w którym imitowaliście odgłos szczekania psa. Idea jakby zaczerpnięta od Patton. Czyj to pomysł?
MB: Patton jak najbardziej tak. Koncepcja tego utworu wiąże się z tytułem płyty - Faces And Noises We Can Make. To bardzo zaimprowizowany, chaotyczny fragment.
MS: To był naprawdę dziwny moment nagrywania całości w studiu, zupełnie zaskoczyliśmy realizatora (śmiech).



Jakie są początki New York Crasnals?
MS: Pewnie takie jak wszystkich zespołów, czyli użeranie się o miejsce do grania, kombinowanie z pierwszym koncertem, chodzenie po nocach i rozklejanie własnych plakatów. Taki typowy indie rock.
MB: Sięgając dalej pamięcią, gramy już ze sobą od 2000 roku czy nawet wcześniej. Ja z Jackiem chodziłem do jednej klasy od podstawówki, więc znamy się całe życie. Zaczynaliśmy muzykować na fali grunge, później nastąpił rozwój umiejętności, próby w małych salkach, własne dema…
MS:…konstrukcja własnego zestawu perkusyjnego i sprawdzenie, czy się na tym da grać (śmiech).
MB: Tak na serio to zaczęliśmy grać gdzieś od 2004 roku, w przerwie działalności poprzedniej grupy Idioten Camera, wtedy narodzili się New York Crasnals.



A projekty samodzielne?
MS: Każdy z nas w wolnej chwili lubi realizować jakieś osobne pomysły, które albo nie przeszły w zespole, albo jest to zupełnie odmienna muzyka. Bardzo ciekawe są solowe projekty Jacka, kryjące się pod nazwą S-mol.



Często powtarzacie, że muzyka niezależna to taka, na której nikomu nie zależy. Trudno było wydać płytę?
MS: Te słowa padły niedługo po tym jak upadła inicjatywa „Small Solve Scene”, w której wzięliśmy udział i pomagaliśmy współtworzyć wraz z przyjaciółmi z zespołów Citizen Woman There i Music Unsola. Chcieliśmy organizować festiwale, na których miałyby szansę wystąpić pokrewne nam zespoły z Polski i z zagranicy. Niestety rzucano nam kłody pod nogi. Ogólnie wszystko rozbiło się o to, że nie byłby to koncert poezji śpiewanej czy czegoś w tym stylu. Dla nas to jest bardzo przykre, bo rośnie zapotrzebowanie na taką muzykę, ludzie lubią posłuchać czegoś nietypowego, niezależnego.
MB: Udało nam się zorganizować dwa koncerty, a w zasadzie festiwale. Na jednym było siedem zespołów, w tym jeden z Niemiec. Przyjeżdżali do nas m.in. Columbus Duo i Organizm.
MS: Poznaliśmy dzięki temu dużo ciekawych ludzi, zobaczyliśmy świetne występy i choćby dla tego warto było spróbować. Natomiast organizacyjnie nie potrafiliśmy się jednak przebić, to jest bolączka tego niezależnego świata. Boli też to, że czasami na koncerty świetnych zespołów alternatywnych z zachodu przychodziła garstka ludzi. W Kawiarni Naukowej i Klubie Re widziałem naprawdę rewelacyjne koncerty takich grup jak np. Medications, na które przychodziło 15 osób. Jednak ostatnio zauważam, że na szczęście pod tym względem nastąpiła już pewna poprawa.
MB: Do Kawiarni Naukowej przyjeżdżało wiele zespołów z Niemiec, które miały na nas duży wpływ. Grupy takie jak Kam:as, Beach czy Seidenmatt, które dają świetne koncerty, a których jedyną widownię czasem stanowili tylko muzycy innych grup.
MS: Należy pochwalić Trójkę, która stawia właśnie na taką niezależna muzykę. Jest też kilka wydawnictw, które nie boją się wydać płyt artystów, o których nikt nie słyszał.



Wokalista Jacek Smolicki na stałe przebywa w Szwecji. To chyba nie sprzyja procesowi tworzenia.
MS: W dobie Internetu nie ma to znaczenia, robiliśmy już próby przez Skype. Gramy we dwójkę w naszej salce w Krakowie, a Jacek nas słyszy u siebie w Szwecji, z tym że my go z lekkim opóźnieniem. Próby więc odbywają się regularnie, a jak mamy koncert, to wystarczą nam 2-3 próby.
MB: Ostatnio graliśmy w Cafe Szafe 29 grudnia, Jacek przyleciał 28 w nocy, więc mieliśmy tylko 40 minutową próbę przed występem. Takie koncerty wyglądają nawet bardziej żywiołowo, bo po dłuższej przerwie jest większa chęć grania niż gdybyśmy katowali się swoim widokiem codziennie (śmiech).



Plany koncertowe?
MS: Na razie ograniczamy się do 1-2 koncertów miesięcznie, bo tylko na tyle możemy sobie pozwolić czasowo i finansowo. W lecie na pewno pojawią się jakieś koncerty, zależałoby nam na czymś, co miałoby kształt trasy koncertowej, w trakcie której odwiedzilibyśmy kilka miast, do których mamy już od jakiegoś czasu zaproszenie i które warto odwiedzić.
MB: W tej chwili to taka inicjatywa weekendowa. Mamy nadzieje, że się to zmieni, bo propozycji występu mamy więcej niż możemy zrealizować.



Wywiad przeprowadzony dla www.alternativepop.pl