Końska dawka Dilberta (Dilbert #11, Dilbert #12, Adams)
21.11.2008
Dilberta zna chyba każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z pracą w biurze. Prędzej czy później ktoś musiał przynieść do pracy odcinek wycięty z gazety albo rozesłać go mailem do wszystkich znajomych.
Dilberta zna chyba każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z pracą w biurze. Prędzej czy później ktoś musiał przynieść do pracy odcinek wycięty z gazety albo rozesłać go mailem do wszystkich znajomych.
Scott Adams już od blisko dwudziestu lat absurdalnie przerysowuje biurową rzeczywistość w taki sposób, że komiks bawi pod każdą szerokością geograficzną – także w Polsce, głównie dzięki „Gazecie Wyborczej”. Parę lat temu wydawnictwo Amber wydało kilka albumów z zebranymi paskami. Teraz, za następne zabrał się Egmont.
Pytanie, jakie nasuwa się przy wydaniach zbiorczych, to czy komiks jest równie zabawny, gdy czytamy go w ilościach hurtowych. W każdym z albumów znajdziemy blisko trzysta odcinków, więc gdybyśmy chcieli przeczytać tę samą ilość gazetowym trybem, zajęłoby nam to ponad pięć lat. Komiksy gazetowe sprawiają, że po ich przeczytaniu uśmiechamy się, jednak po pół godzinie już nie pamiętamy dlaczego. Końska dawka takiego humoru jest jednak czymś, czego nie można przyswoić od razu.
Dilbert oparty jest kilku schematycznych postaciach: szef – przygłup, irytująca sekretarka i ignorujący wszystko pracownicy. Adams od 1989 r. na różny sposób układa elementy tej układanki i siłą rzeczy powtarza się. Uśmiechniemy się raz czy drugi, za trzecim razem zaczniemy się jednak zastanawiać, że chyba gdzieś to już wcześniej widzieliśmy. By nie zniechęcić się do komiksu, trzeba go sobie umiejętnie dawkować – wtedy zachowuje swoją świeżość.
Gdy już przebrniemy przez kilka pierwszych stron, można się zastanawiać, czy ten komiks jest naprawdę dla każdego. Na pierwszy rzut oka Dilbert opowiada o użeraniu się z głupawym szefem, czyli o czymś, z czym każdy, poza wyższą kadrą menadżerską, miał lub ma do czynienia. Patrząc głębiej widać, że komiks stanowi zjadliwą satyrę na korporacyjne życie. Kilka lat temu po polskiej sieci krążyła, być może autentyczna, rozpiska z dress codem krajowego oddziału dużej zachodniej korporacji. Absurdalne zalecenia dotyczące długości skarpetek, barwy krawatów czy damskich fryzur wywoływały spazmy śmiechu, głównie przez wymagania, pochodzące jakby z innej planety, totalnie nieprzystające do polskiej rzeczywistości. Dilbert opowiada o podobnych biurowych rytuałach, i mam wrażenie, że dla osób, które nie pracowały w boksach, okażą się one mało czytelne. Co oczywiście nie przeszkadza, by bawiły samą swą innością.
Dilbert #11: Gdy język ciała zawodzi
Dilbert #12: Słowa, których nie chcielibyśmy usłyszeć w czasie oceny rocznej
Scott Adams
Egmont
11/2007
« powrót