Gdzieś między Śląskiem a Licheniem, w okolicy Gopła czy Gniezna, w strugach deszczu idzie drogą mężczyzna. Spod przemoczonego swetra wystaje sznur pereł, gawędzi z Światowidem, a w ręku niesie Najświętszą Panienkę. Korpus tylko, bo głowa zmieściła się w kieszeni. To ona kazała Barbarze pielgrzymką do Lichenia odpokutować lichwę.


Główny bohater – a zarazem narrator nowej powieści Michała Witkowskiego – między innymi lichwą się zajmuje. Próbuje swoich sił także jako właściciel małej gastronomii z odgrzewanymi zapiekankami, kina wideo nieliczącego się z prawami autorskimi, chwilowo interesuje się nawet sprzedażą cudownego dżemu (przedstawiając groteskowe próby przeszczepiania zachodniego modelu marketingu na polski grunt). Hubert wszelkimi sposobami próbuje się dorobić. Wybić. Osiągnąć wymarzony standard, jakim pochwalić się mogą drobni cinkciarze, małomiasteczkowi mafiozi i pokrętni biznesmeni. I odnosi sukcesy. Lombard przynosi zyski, w kantorku zamknięte są sztabki złota i dolary, z którymi obcowanie przynosi bohaterowi prawdziwie zmysłową przyjemność. W domku wyłożonym stłuczką a la wczesny Gierek zamieszkują dwaj pomocnicy lichwiarza, z których jeden, pieszczotliwie zwany Saszką, jest obiektem jego czułości i uwielbienia. Hubert na wszystkim musi oszczędzać, bo świat jest niestały, kapitalizm żarłoczny, a konkurencja się bogaci. I choć nie wzbrania od „brudnej” roboty, coś nie pozwala mu wypłynąć na szersze wody szemranych interesów. A tych pełne spektrum znajdujemy w opowieściach Huberta. W pełnej krasie odbijają się w nich szalone lata dziewięćdziesiąte – historie wielkich fortun i wielkich bankructw, pokrętnych karier i awansów społecznych. Słowem – cały piękny, tandetny i brutalny światek dorobkiewiczów minionej dekady.


Treść przez język
Książka Witkowskiego nie jest rachunkiem wystawionym epoce czasu przemian gospodarczych. Tak jak wcześniejsze Lubiewo nie było jedynie prowokującą opowieścią o życiu peerelowskich ciot. W obu powieściach najważniejszą materią i treścią zarazem jest język – radykalny, nieuznający kompromisu, pełen sprzeczności i ostentacji, wulgarny nie tylko poprzez wulgaryzmy. Język obezwładniający, skazujący na ambiwalencję. Lubiewo było podmuchem ożywczego powietrza w polskim języku literackim. W Barbarze Witkowski kontynuuje maskaradę, grę literackiej sztuczności i naturalistycznego wręcz oddania języka gadanego. Bo narrator gada co raz to inaczej. To występuje jako szlachcic Sarmata, przenosząc nas w konwenanse staropolskich rozmów, innym razem daje się ponieść romantycznej stylistyce czy słowiańskiej rzewności. To język groteskowy, aluzyjny, z zaskakującymi puentmi. Zajmujący i szalenie zabawny. Kwestia humoru, choć rzadko przez krytykę podejmowana w kontekście twórczości Witkowskiego, jest nieodłączną częścią jego twórczości.


Fiołki z dupy
Bo to opowieść o niej. O Barbarze, która w perłach na głowie czeka na swojego Zygmunta Augusta (August, August, gdzie twój August?). Mimo sporej nadwagi, żylaków i nieprzyjemnego zapachu z ust. Czeka, bo serce ma czułe i miękkie, a duszę wrażliwą i romantyczną. Barbara jest kobieca i ciepła, pierze majtki swoim chłopcom, gotuje i dba. Jest czysta (z dupy normalnie mi fiołkami pachnie) i niepokalana. Wzdycha do Saszki, widząc w nim nie tyle obiekt erotyczny, co mitycznego, dzikiego kozaka, ze szczerym uśmiechem, tężyzną fizyczną, nieskomplikowanym wnętrzem i z rzewną, wschodnią duszą. Ucieleśniony ideał męskości. Albo i nieucieleśniony. Bo tak na naprawdę nie wiadomo jak to jest z opowiadaniem Huberta-Barbary. Opowiada ciekawie, potoczyście, chwilami zwracając się to do czytelnika, todo Saszki, używając to języka śląskiej ulicy, to staropolszczyzny, to znów popadając w inspirowaną romantyzmem egzaltację. Narracja miesza się, plącze, zahacza o różne obszary wspomnień, skojarzeń. Język narratora - bohatera jest odbiciem jego dziwacznej psychiki, niedookreślonej (lub tłumionej) tożsamości seksualnej, pokrętnej rzeczywistości, w której piękno miesza się z brzydotą, staropolska tradycja z peerelowskim wykorzenieniem, religijność z duchową pustką, dorobkiewiczowska mentalność z narodowymi mitami. Narrator cytuje, trawestuje i parodiuje. Aż trudno uwierzyć, że drobny cinkciarz z Jaworzna-Szczakowej tak swobodnie porusza się w świecie tradycji literackiej. Ale co przeżył a co dodał, co przemilczał a co przekoloryzował – tego z jego opowiadania wywnioskować nie sposób. Fantazja, zmyślenie, ubarwienie, w końcu także pisanie i kreowanie samego siebie – to dla Huberta vel Barbary furtka do innego, lepszego świata. Bo może jego samego też nie ma. Może nie tylko Saszkę wymyślił, ale i siebie, ciotkę Anielę i jej protezę. Tylko kogo to właściwie obchodzi? Książka jest pełna absurdów, bo świat jest absurdalny. Ale przecież każdy musi znaleźć swój sposób na absurd, na świat, na Zagłębie, na węgiel. Babcia Huberta wymyślała miksturę na porost włosów. On sam ma pisanie. A Ty?



Michał Witkowski
Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczkowej
Wydawnictwo WAB
2007