Powieść groteskowa, przewrotna i prześmiewcza. Rosja w pigułce, która w gardle staje i trudną jest do przełknięcia dla tych wszystkich, którzy myśleć chcą tradycyjnie.


Rok 2027. Rosja. Ustrój monarchiczny. Coraz szersza ekspansja kultury i gospodarki chińskiej na rosyjskim rynku. A i na całym świecie. Staranne odgrodzenie się od zachodnich sąsiadów – nowy wielki mur – wydanie i lepsze, i nowsze/ murów rzymskich czy chińskich (jak chciał Brodski, aż dziwne, że Sorokin nie gra z tym cytatem), który szczelnie chroni od przepływu myśli i informacji. Andriej Daniłowicz Komiaga rozpoczyna kolejny, trudny dzień. Bo i odpowiedzialność niemała spoczywa na jego barkach. Jego i innych opryczników. Ale na razie poranek, Komiaga leczy kaca, służący Fiedka szykuje mu strój, przed wyjściem jeszcze modlitwa poranna, a jakże, i można ruszyć. Praca niełatwa, ale prestiżowa. I dla Monarchy – a tu oszczędzać się nie należy. Zresztą wyboru nie ma. Nie ty wybierasz opryczninę, to oprycznina wybiera ciebie. Nie ma odwrotu. Za to solidarność jest grupowa, przyjaźń i rodzinne niemalże relacje. Możliwość sprawdzenia się. Niezbędny dreszczyk emocji oraz przekonanie, że po słusznej stoi się stronie. Zawsze. Bez konieczności zadawania uciążliwych pytań czy sensu poszukiwania. Zadanie jest. Wykonujemy. Bez szemrania. Rozliczają nas. Troszczą się. Myśleć trzeba, ale praktycznie, bez dywagacji. Konkret się liczy. Skuteczność. I czystość wykonania.


Kultura w wersji pop
Są książki, które tracą na znaczeniu poza kontekstem – w pełni zrozumiałe mogą być jedynie w odniesieniu do tu i teraz, zarówno w sensie geograficznym, jak i czasowym. Na pierwszy rzut oka tak właśnie jest z Dniem oprycznika – tak mocno (i)gra Sorokin ze współczesną Rosją, że z nieśmiałością niejaką można do lektury przystąpić, gdy o realiach pojęcia nie ma się zbytniego. A jednak broni się. I to jeszcze jak! Dobrze znany polskiemu czytelnikowi, tłumaczony regularnie, tutaj ukazuje się w formie niebanalnej. Pierwsze strony na rozbudzenie apetytu – wyszukiwanie (rosyjskiego) kontekstu. Gdzieś chciałoby się dostrzec Pielewina. Ale nie ma go tutaj, wspólne jest im co najwyżej tworzenie groteskowych, odrealnionych rzeczywistości, nieustająca zabawa z kulturą w wersji pop – ale tyle można przecież powiedzieć o sporej części twórczości postmodernistycznej. Za to językowa stylizacja jakby do czegoś innego odsyłała. Karkołomne łamańce językowe każą najpierw pomnieć na Gołą pionierkę Kononowa (jeśli tylko w najnowszej literaturze szukać), ale to zupełnie nie to – bardziej adekwatnym skojarzeniem byłby tu Kyś Tatiany Tołstoj. A więc zaniepokojenie jakieś, niby znane, a jednak nieznane. Tym bardziej, że rozpasanie stylistyczne autora insze tutaj zupełnie niż w tonacji znanej z Lodu, na ten przykład. Nie w tym jednak największy atut Sorokinowej groteski. Dzień oprycznika, chociaż miesza zgrabnie różne wątki i pełnymi garściami czerpie takoż z rzeczywistości, jak i literatury, nie ma nic wspólnego z wtórnym przetworzeniem modeli już znanych. Sorokin bowiem najwięcej satysfakcji dostarczy wtedy, gdy się będzie o historii Rosji pojęcie miało. Pozornie dotyczy to czasów Iwana Groźnego, za którego panowania ustanowiono opryczninę. Ale to tylko skojarzenie najbardziej oczywiste. Wyławianie smaczków z tej powieści staje się ciekawsze, gdy „czerwona smuta”, jak Sorokin nazywa komunizm, nie jest czymś, o czym bladego nie ma się pojęcia, a im większa świadomość rosyjskiej historii, tym dla lektury lepiej.



Los rosyjskich klasyków
By nie narazić się na zarzut gołosłowności, pozwolę sobie podać przykład. Jest u Sorokina krótki, kilkustronicowy epizod, dotyczący spotkania Komiagi z ulicznym kramarzem, handlującym książkami – nie czas tu i miejsce na mniej lub bardziej zgrabną analizę, ale samo wymienienie tematów, z którymi rozprawia się on na tej niewielkiej przestrzeni, daje niejakie pojęcie o stopniu kondensacji i gęstości całej powieści. Dzieła sprzedają się jedynie bogobojne lub klasyczne (ale nie wszystkie – część rosyjskich klasyków los czeka tragiczny i nawet najuczciwszy i najbardziej przyzwoity kramarz nie może ulżyć ich doli ), ewentualnie podręczniki. Szereg nowości staje się pretekstem do sprytnej potyczki z aktualnym światkiem literackim Rosji – dostaje się tu więc wszystkim co ważniejszym współczesnym pisarzom, spośród których czytelnik polski z łatwością rozszyfrować może pojedyncze tylko nazwiska (a przypis nie za bardzo mu w tym pomoże – żywa ilustracja wspomnianej kontekstowości). Bieżąca produkcja charakteryzuje się w świecie Komiagi poprawnością – głównie ideologiczną. Niemałą karierę mają więc szansę poczynić wszelkie pisma monarchiczne. Z wierszowaną biografią Monarchy na czele. Próbka stylu, jaką daje Sorokin, zabawna jest sama w sobie, ale zyskuje wiele, gdy zauważyć, w jaki sposób gra tu autor z całą wielowiekową już tradycją literatury panegirycznej – jeżeli mieć w pamięci wspomnienie coraz bardziej obrazoburczych pochwał kierowanych pod adresem rodziny carskiej od czasów Piotra I, zjadliwość Sorokina zyskuje na głębi.



Czerwona smuta
Nie jest bowiem Dzień oprycznika tylko świetnie napisaną, śmieszną, zgrabną i inteligentną satyrą, uwypuklającą to, co niebezpiecznie w sposobie myślenia części Rosjan. Jest to także niewątpliwie głos w dyskusji na temat tendencji, które się w kulturze i historii Rosji przejawiają. Sięgnięcie do czasów Iwana Groźnego przestaje wtedy być tylko literackim chwytem, mogącym ze względu na nieoczekiwany melanż historii i nie tyle nawet współczesności, co projektowanej przyszłości, przyciągnąć uwagę czytelnika. Odwołanie do tradycji szesnastowiecznych można by wtedy – choć z pewną ostrożnością – uznać za bezpośrednie nawiązanie do idei Moskwy jako Trzeciego Rzymu, albo – bardziej ogólnikowo – do idei mocarstwowości w ogóle. Stawiane przez Sorokina pytanie byłoby próbą ustalenia, jakie miejsce w tym projekcie ma terror. Wszechobecny. W latach „czerwonej smuty”, a i za bezimiennego Monarchy. Żeby ład był i porządek. I śmiech wtedy zamiera na ustach.





Władimir Sorokin
Dzień oprycznika
Tłum.: Agnieszka Lubomira Piotrowska
Wydawnictwo W.A.B.
2007